Post
by Lizziett » Tue Dec 21, 2004 12:51 am
Rozdział 7
Max siedział obok Liz na podłodze w jej dużym pokoju, zbyt wstrząśnięty widokiem tego co rozgrywało się na ekranie telewizora by móc się poruszyć. Pokój wypełniał dźwięk niewiarygodnie spokojnego głosu sprawozdawcy.
- "Wojsko przez dziesięciolecia zaprzeczało jakoby katastrofa z roku 1947 była czymś więcej niż tylko rozbiciem balonu atmosferycznego, ale pozaziemskie statki które tego ranka pojawiły się na niebie ponad Roswell w Nowym Meksyku wydają się być czyms znacznie więcej niż tylko zbiegiem okoliczności. Wojsko jest w pełnej gotowości, odwołano wszystkie loty, obywatele mają pozostać w domach..."
Liz poderwała się na nogi, nie odrywając oczu od telewizora.
- Musimy iść. Szybko, zanim będzie za późno.
- Gdzie?- Max przyjrzał się jej uważnie. Wydawała się tak samo przerażona jak on, ale w jej spojrzeniu dostrzegł coś więcej. Determinację. Nie czuł się zaskoczony. Mimo wszystko była Liz Parker i nawet jeśli nie widział jej od lat, wiedział że pod wieloma względami się nie zmieniła. Zawsze miała gotowy plan.
Spojrzała na niego, wypowiadając słowa o które modlił się od lat.
- Wracamy do Roswell.
- Pomogę ci się pakować- pośpiesznie podniósł się z podłogi.
- Nie ma tu niczego, co będzie mi potrzebne- jej głos był wyzuty z emocji. Odwróciła się od niego i ruszyła do drzwi.
Prowadził samochód przez niemal puste ulice. Ludzie najwyraźniej posłuchali ostrzeżeń pozostając pod dachami domów.
Widok wojskowych samochodów pędzących ulicami Cambridge sprawiał że sytuacja wydawała się btutalnie rzeczywista.
- Którędy najszybciej wydostaniemy się na autostradę?- spytał Max.
- Najpierw musimy pojechać na MIT- odparła Liz, siedząc sztywno na sąsiednim siedzeniu.
- Na MIT?- drgnął zaskoczony- naprawdę...na MIT?
- Tak- napotkała jego pytające spojrzenie- jest tam coś co będzie nam potrzebne.
- Czyli?- spytał. Kiedy nie odpowiedziała, niezrażony drążył temat- nie możemy ot tak poprostu wparować tam w środku ogólnoświatowego kryzysu.
- Paracuję tam Max- uśmiechnęła się słabo, slysząc jego pełne zdumienia westchnięcie- w Sekcji Biologii Molekularnej. Nie będę miała problemu by się tam dostać.
- Ach tak- zrozumiał. Sposób w jaki była ubrana poprzedniego ranka miał teraz sens- zostałaś naukowcem, tak jak zawsze pragnęłaś.
Był z niej dumny. Przynajmniej nie zrujnował wszystkich jej marzeń.
Uśmiech zniknął z jej twarzy i utkwiła spojrzenie w drodze przed nimi.
- Musiałam.
Zastanawiał się co miała na myśli, ale najwyraźniej nie miała ochoty kontynuować tematu i nie była to najlepsza pora by zmuszać ją do mówienia o czymś, czego nie była gotowa wyznać. Czekała ich długa podróż do Roswell i miał nadzieję że po drodze zaufa mu na tyle, by móc się przed nim otworzyć.
Zdenerwowany stał za plecami Liz gdy załatwiała im wejściówki w biurze swojego wydziału. Minął ich uzbrojony personel wojskowy i jego instynkt samozachowawczy i odwieczna nieufność w pierwszej chwili nakazały mu biec, uciekać, zanim tamci zdołają odkryć kim naprawdę jest. Nie miał wątpliwości że gdyby któryś z nich dowiedział się iż ma przed sobą Obcego, w pierwszej kolejności zaczęli by strzelać, a dopiero potem zadawać pytania.
- Wszystko będzie dobrze- Liz wzięła go za rękę i poprowadziła w stronę windy.
Jej dotyk uspokoił go na tyle że nie okazał na zewnątrz swego zdenerwowania, choć czuł że żołądek związany ma na supeł.
- Dlaczego tu jesteśmy Liz?- spytał szeptem, gdy czekali na windę.
Obserwowała szereg numerków jaśniejących nad drzwiami do windy, chcąc zorientować się które z nich pierwsze się otworzą.
- Muszę zabrać mój dziennik.
- Dziennik?- nie potrafił ukryć konsternacji.
Dlaczego przyjechali aż tutaj tylko po to by zabrac pamiętnik pełen jej przemyśleń i uczuć?
- Naukowy dziennik- Liz przysunęła się bliżej, zniżając głos do szeptu- tam są wszystkie moje notatki.
- Jakie notatki?- czuł się jeszcze bardziej zagubiony niż przed chwilą.
- Nie teraz- winda otworzyła i wyszli na zewnątrz- porozmawiamy o tym później.
Znaleźli się na czwartym poziomie, wśród miotających się bezładnie ludzi. W powietrzu czuć było panikę, co nie było zaskoczeniem. Ludzkość znalazła się w obliczu pierwszego spotkania z pozaziemskimi przybyszami. Liz spokojnie przemierzała korytarze,dla niej pozaziemscy przybysze nie stanowili nowości. Więcej- cząstka niej oczekiwała tego dnia już od pewnego czasu. Świadomość zagrożenia jakie ze sobą niósł zżerała ją od lat.
- Daleko jeszcze?- szepnął Max. Musiał biec by dotrzymać jej kroku. Jak na niską osobę potrafiła poruszać się naprawdę szybko.
- To tutaj- chwyciła go za ramię i wprowadziła do nowoczesnego laboratorium- trzymaj się mnie a nikt nie zdziwi się że tu jesteś.
- Nie ma sprawy- odparł. Czuł się tu jak ryba wyrzucona z wody. Za nic na świecie nie miał zamiaru stracić Liz z oczu.
- Beth!- zawołał kobiecy głos.
Młoda kobieta podbiegła w ich stronę, rzucając się Liz na szyję.
- Serena- Liz objęła swoją partnerkę z laboratorium.
- Serena?- Max spojrzał na Liz, czując dreszcz biegnący wzdłuż kręgosłupa. Znał to imię z pamiętnika który przesłała mu Liz.
- Czy ona...?- szepnął.
Liz podniosła wzrok, na jej twarzy tańczyły miriady emocji. Nie mieli nawet czasu by porozmawiać o sprawach o których dowiedział się dzięki jej pamiętnikowi. Podróży w czasie. Jego przyszłym wcieleniu składającym jej wizytę i oczekującym rzeczy niewyobrażalnych. Musiał być szalony wierząc że jego związek z Tess ocali świat przed destrukcją.
- Beth- Serena mocno uścisnęła Liz- to nie może być prawda! To jakiś koszmar.
- To jest prawda- Liz odsunęła się od niej na długość ramienia.
Serena spojrzała na przystojnego mężczyznę stojącego za jej plecami i Liz szybko przedstawiła ich sobie.
- Max to jest Serena. Serena, to Max.
Max skinął głową, mamrocząc słowa powitania. Dziewczyna nie wydawała się starsza od Liz i było to niemal niewyobrażalne że kiedyś była w stanie stworzyć siłę zdolną by zmienić przyszłość.
- Cześć- Serena lekko zmarszczyła brwi. Liz nigdy wcześniej nie wspominała o Maxie.
- Potrzebuję naszych notatek- Liz minęła Serenę podczas gdy Max stał w milczeniu, obserwując ją ze zmieszaniem. Jakich notatek?
- Są schowane na dole- pospieszyła Serena- możemy tu zostać...
- Nie- Liz minęła ją, idąc do swojego stanowiska pracy- Max i ja wracamy do Roswell.
- Do Roswell? Co masz na myśli!- w głosie Sereny zabrzmiała panika- zostaliśmy zaatakowani- przez OBCYCH!
- Wiem- Liz otworzyła zamkniete pudełko i wyjęła z niego stos oprawionych w skórę dzienników.
- W Roswell są Obcy- rzuciła Serena.
- To też wiem. Musimy to powstrzymać- odwróciła się do Maxa i rzekła znacząco- musimy to zmienić.
- NIE!- krzyczał w ciszy. Zmienić? Zmienić? Ona nie mogła mieć na myśli...nie chciała mu powiedzieć...nie sugerowała przecież żeby powtórzył swoje dawne błędy? Nie mógł tego zrobić. Nie zrobi tego. Nie mogła go o to prosić, nie po tym jak poprzednim razem wszystko spieprzył.
- Liz- zaprotestował- to niemożliwe żebyś pragnęła abym...
- Nie pragnę tego Max- dotknęła jego policzka i był to pierwszy intymny gest jakim obdarzyła go od wielu lat. Miękkość jej dotyku nie przyćmiła jednak cierpienia zawartego w słowach.
- Musimy to zrobić.
Jego umysł nieoczekiwanie zalała powódź obrazów tak potwornych, że zatoczył się do tyłu, wstrząśnięty wizją której przed chwilą doświadczył.
Miasta w ruinie. Śmierć i zniszczenie. Plaga ogarniająca świat. Ludobójstwo. Jego umysł krzyczał pragnąc temu zaprzeczyć, podczas gdy serce podpowiadało że to prawda. Jak długo żyła z wiedzą o przyszłości ciążącą nad jej życiem, oczekując nadejścia końca?
- Teraz już wiesz- powoli odsunęła dłonie od jego twarzy- musimy. Nie mamy wyboru.
- Więc przez cały czas wiedziałaś?- krążył po windzie gdy z powrotem zjeżdżali na parter, usiłując pogodzić się z jej słowami.
- Nie spodziewałam się, że tak wcześnie- musiała panować nad sobą. Nie mogła pozwolić sobie na uczucia. Musiała stłumić jej w sobie...jeszcze przez chwilę...jeszcze przez kilka dni.
- Chcesz powiedzieć, że widzisz przyszłość?
- W pewnym sensie- przyciskała dziennik do piersi, obserwując numerki zmieniające się na ścianie windy gdy zjeżdżali coraz niżej. Czas uciekał.
- Więc to co zobaczyłem? To nie musi być prawda?- ożywił się, dostrzegając iskierkę nadziei.
- Nie, to prawda- Liz zgarbiła się lekko. Nigdy dotąd nie dzieliła się swą wiedzą z inną ludzką duszą. Dźwigała to brzemię od lat, cierpiąc w milczeniu, pozwalając by prawda zżerała ją tak długo, aż nie zostało w niej nic. Ciężko było nieść ciężar wiedzy o końcu świata na swoich ramionach.
Nie ocaliła świata popychając Maxa w ramiona Tess- podpisała na niego wyrok śmierci.
- Wizje których doświadczam zawsze okazują się prawdą...chyba że zrobię coś żeby im zapobiec. Tak poznałam Serenę. Miałam wizję w której potrącił ją samochód. Nie miałam pojęcia kim jest ani kiedy to się wydarzy. Nic nie mogłam zrobić. I wówczas pewnego dnia zobaczyłam ją po przeciwnej stronie ulicy. Widziałam wszystko w zwolnionym tępie, zeszła z krawężnika a samochód pędził wprost na nią, wiedziałam że moja wizja za chwilę się spełni. Zareagowałam instynktownie i popchnęłam ją do tyłu. Upadła na krawężnik i pomogłam jej wstać, wówczas dowiedziałam się kim jest.
- Liz!- złapał ją bliski paniki, przyciagając do siebie- mogłaś zginąć! Samochód mógł cię uderzyć kiedy ją odepchnęłaś.
Jego reakcja była instynktowna,sama myśl o jej utracie sprawiła że ugięły się pod nim kolana.
- Nie groziło mi niebezpieczeństwo- wyszeptała z twarzą wtuloną w jego pierś. Podniosła wzrok, spoglądając mu prosto w oczy- byłam po przeciwnej stronie ulicy.
- Ty...?- zaczął, gdy znaczenie jej słów do niego dotarło.
- Użyłam moich mocy aby ją odepchnąć.
Max spoglądał na nią, niezdolny wypowiedzieć słowa. Tysiące pozbawionych odpowiedzi pytań wirowało w jego głowie. Dlaczego dłonie Liz jaśniały zieloną energią? Skąd pochodziły jej wizje? Jakim cudem miała...moce! Odpowiedź był oczywista, ale mimo to uderzyła go z całym impetem.
Uzdrawiając Liz zmienił ją i przez wszystkie te lata nie miał o tym pojęcia.
- Porozmawiamy o tym później- powiedziała, gdy otworzyły się drzwi windy. Nie było czasu na pogawędki, nie było czasu na zwlekanie.
Światu groziła zagłada i mieli do pokonania długą drogę nim będą mogli zasnąć w spokoju.
Samochód Maxa mknął autostradą, mijając kolejne miasta. Strzałka prędkościomierza przekroczyła 80, sięgnąła 90, dochodziła do 100, zmierzali do miejsca w którym wszystko się zaczęło nie zważając na ograniczenia prędkości. Od Roswell wciąż dzieliły ich setki mil a zgodnie z tym co mówiła Liz, liczyła się każda chwila.
- Liz- przerwał panujące w samochodzie milczenie- to co zobaczyłem...kiedy rozwinęły się...- zająknął się, nie będąc pewny jak ją o to zapytać- od jak dawna masz moce? Dlaczego nic mi nie powiedziałaś? Mógłbym ci pomóc. Wspólnie byśmy nad tym popracowali.
- Nie chciałam nad tym z tobą pracować- powiedziała obojętnie, koncentrując się na rozwijającej się przed nimi drodze. W jednej chwili zesztywniał i pożałowała swoich słów. Równie dobrze mogła uderzyć go w twarz.
- Posłuchaj Max- powiedziała łagodniej- może poprostu było mi to pisane. Nie mogłam zostać w Roswell, nie gdy ty byłeś w pobliżu, nie po tym...
Umierał kawałek po kawałku, wsłuchany w posępny ton jej głosu. Rozwiązanie narosłych pomiędzy nimi problemów nie było rzeczą łatwą. Oboje nie byli bez winy, ale nie zmieniało to faktu że Liz nie dawała mu nadziei na pojednanie. W tej chwili- gdy na niebie nad nimi zawisły kosmiczne statki- nie miało to większego znaczenia, ale był w stanie stawić czoła wszystkiemu dopóki byli razem. Nawet końcu świata.
- To zaczęło się w Akademii Winnamana- zaczęła, wciąż wpatrując się w okno. Max zasługiwał na to by poznać prawdę o jej zniknięciu. O tym dlaczego nigdy nie wróciła.
- Kiedy tam przyjechałam, pomyślałam że to dokładnie to czego potrzebuję. W moim życiu znów pojawił się ład. Reguły. Rzuciłam sie w wir nauki i moje stopnie zaczęły się poprawiać. Wciąż nie wystarczająco jak na Harvard, ale miałam przed sobą cały rok, sporo czasu...tak myślałam.
Prowadząc obserwował ją, usiłując zachować obojętny wyraz twarzy, szło mu jednak fatalnie. Słuchanie o tym jak wspaniale układało się jej życie- bez niego- łamało mu serce.
- Mijały kolejne dni i budowałam sobie nowe życie, a przynajmniej próbowałam, ale ty nie pozwalałeś mi odejść- pochyliła głowę, koncentrując całą uwagę na dłoniach, spoczywających na kolanach. Zielona energia ponownie zaczęła krążyć tuż pod powierzchnią jej skóry.
- Wciąż przesyłałeś mi listy i za każdym razem gdy je odbierałam, pojawiały się błyski. Nawet nie musiałam ich otwierać by wiedzieć co jest napisane w środku. Widziałam to w błyskach. Początkowo myślałam że to twoja wina, że to ty mi je wysyłasz, ale potem zaczęłam odbierać jej z innych przedmiotów i już wiedziałam, że to nie ty. To byłam ja. To ja byłam źródłem błysków.
- Mogliśmy ci pomóc Liz- mówił z trudem przez ściśnięte gardło- rozumiem że nie chciałaś mieć ze mną nic wspólnego- głos mu drgnął ale musiał stawić czoła prawdzie. Przed laty nie tylko ją zranił- niemal ją zniszczył- ale byli przecież jeszcze Michael i Isabel. Mogli...
- Przede wszystkim nigdy nie chcieli żebyśmy byli razem- przerwała mu Liz- byłam bezbronna Max a Michael i Isabel nigdy nie byli po mojej stronie. Jak mogłam zwrócić się do nich?
Nie potrafił znaleźć właściwych słów. Wszyscy porzucili ją po śmierci Alexa, wtedy gdy potrzebowała ich najbardziej i na jej twarzy wciąż wypisany był ból tamtych dni.
- Pierwszej wizji doświadczyłam tuż przed Świętami tamtego roku. Nic spektakularnego ale różniły się od błysków. Dotyczyły wydarzeń z przyszłości, tych które dopiero miały się rozegrać i zawsze okazywały się prawdziwe. Uciekłam, próbując uwolnić się od błysków, od wizji, od wszystkiego co miało cokolwiek wspólnego...z tobą.
Jechał autostradą czując się martwy w środku. Kiedyś powiedział że nigdy jej nie zrani, ale ostatecznie było to wszystko do czego był zdolny. Nie pozostało w niej już nic prócz cierpienia.
- Rok później wizje nabrały innego tonu. Złowieszczego, wiedziałam że nie jestem w stanie zrobić nic by powstrzymać to co nieuniknione.
Spojrzała w niebo i Max zrozumiał że przewidziała ten dzień.
- Wiedziałaś? Wiedziałaś że Khivar nadchodzi i nic nam nie powiedziałaś?
- Tak- odwróciła się i napotkała jego zszokowane spojrzenie- wiedziałam. Nic wam nie powiedziałam, bo miałam nadzieję że się mylę. A nawet jeśli mam rację to i tak nie jesteście w stanie temu zapobiec. Jakim cudem ty, Michael i Isabel moglibyście powstrzymać całą eskadrę statków kosmicznych?
- Ale mogliśmy przynajniej próbować zrobić...cokolwiek!- krzyknął sfrustrowany.
- Ja coś robiłam- powiedziała obojętnie, ponownie ześlizgując się w pozbawioną emocji odchłań w której żyła od lat- jedyną rzecz która może odmienić bieg wydarzeń.
- Nie..- usiłował odrzucić jej sugestię. To nie mogło wydarzyć się ponownie. To niemożliwe. Już kiedyś zmienili przyszłość a teraz nie mieli Granilithu. Nie byli w stanie tego powtórzyć.
- Wiem co trzeba zrobić. Widziałam to w wizjach- skorupa wokół niej zaczynała pękać. Jej oczy wyrażały ból całych wieków, ból który przez lata usiłowała zapić, ból który nigdy nie mijał. Zawsze jej towarzyszył, czyhając by wyssać z niej życie. Przewidziała koniec świata, była świadkiem własnej śmierci, śmierci tych których kiedykolwiek kochała. Wydarzenia które pchną wszystko w ruch właśnie miały miejsce.
Max niemal zjechał z drogi, zszokowany jej następnymi słowami.
- Tess wróciła. I ma ze sobą Granilith.
Rozdział 8
Max krążył wzdłuż pobocza, nie przyjmując do wiadomości wypowiedzianych przez nią słów. Nie potrafił w to uwierzyć, nie był w stanie. Były zbyt potworne by nawet je rozważać. Na niebie nie było żadnych statków. Tess nie wróciła na Ziemię by doprowadzić do jej ostatecznego upadku. Liz nie sugerowała- nie czyniła niepodważalnym planu tak przerażającego że zaledwie był w stanie oddychać po wysłuchaniu jej słów.
- Nie- pocierał skronie, próbując uśmierzyć narastający ból głowy- nie, nie mam zamiaru tego słuchać...
- Max, to jedyny sposób- panowała nad drżeniem w swoim głosie. Pogodziła się ze swym losem już dawno temu, lecz nigdy wcześniej nie musiała wypowiedzieć tych słów na głos.
- Nie Liz- odwrócił się gwałtownie, spoglądając na nią oczyma pełnymi łez- nie mogę. Nie proś mnie. Wreszcie cię odnalazłem, po tych wszystkich latach, nie każ mi...- szloch stłumił jego słowa i zamilkł.
- Max- powściągnęła emocje- nie mamy wyboru. Ja nie mam wyboru.
Zbliżyła się do niego od tyłu, pragnąć dotknąć jego ramienia, pragnąć go objąć, pragnąc powiedzieć mu jak bardzo wciąż go kocha, ale wiedziała że nie może tego zrobić. Jeśli pozwoli sobie na słabość, jeśli otworzy przed nim swoje serce, nie będzie w stanie przez to przejść i koniec świata naprawdę będzie jej winą.
- Za pierwszym razem spędziliśmy razem 14 lat ale świat przestał istnieć z naszej winy. Za drugim razem zrezygnowałam z ciebie by zapobiec upadkowi mojej planety, ale to poświęcenie nie wystarczyło by odmienić jej los. Tym razem musimy postąpić właściwie. Bo nie otrzymamy już następnej szansy.
- NIE!- odwrócił się gwałtownie, przyciągając ją do siebie. Objął jej twarz dłońmi.
- Liz- powiedział z trudem- kocham cię. Nigdy nie przestałem. Przez całe lata myśl o odnalezieniu cię była jedyną rzeczą jaka trzymała mnie przy życiu. Nie możesz prosić bym z tego zrezygnował...
- Max, musisz- zmagała się z własnymi łzami- musisz.
- Pójdę do rządu. Pójdę do Białego Domu. Jeśli będę musiał pójdę nawet do pieprzonego prezydenta. Możemy współpracować z najlepszymi naukowcami i odkryć słabe punkty Khivara. Możemy zniszczyć statki...
- Max, dlatego właśnie nigdy nie wróciłam do domu. Dlatego zmieniłam nazwisko abyś nie mógł mnie znaleźć. Wiedziałam że będziesz szukał innej drogi, że każesz mi uwierzyć w najsłabszy promyk nadziei, ale uwierz mi- nie ma żadnej. Jest już za późno- musnęła jego skroń opuszkami palców, pokazując mu dlaczego.
- Nie- osunął sie na kolana prosto na brudny pył autostrady, pragnąc odrzucić horror który miał przed oczami- nie!
- Żyłam z tym od dawna Max- osunęła się na kolana obok niego, pragnąc trzymać w ramionach jego rozdygotane ciało- podczas dnia pracowałam bez wytchnienia by znaleźć sposób jak temu zapobiec, a nocami piłam by zapomnieć, udając że to nie prawda. Ale to jest prawda Max- czuła że jego łzy wsiąkają w jej ramię- i pozostało nam tylko jedno, by temu zapobiec.
Max uniósł mokrą od łez twarz i spojrzał prosto w jej udręczone oczy. Jego dłoń drżała gdy dotykał je policzka, podobnie jak głos, gdy spytał.
- Co ja bez ciebie zrobię Liz?
- Upewnisz się że świat nadal będzie istaniał.
Prowadziła w ciszy, obserwując jak kolejne mile znikają bezpowrotnie za ich plecami. Słuchała nadawanych przez radio informacji i oddechu śpiącego obok Maxa. Jego sen był nieposkojny i płytki czemu nie mogła się dziwić, nie po tych wszystkich rzeczach o których mu powiedziała. Od lat wiedziała o tym co przyszłość chowa dla niej w zanadrzu, ale wiedza o tym i świadomość że wszystko rozgrywa się juz na jej oczach, znacznie różniły się od siebie. Była pewna że jest gotowa na tą chwilę ale teraz zrozumiała że tylko się oszukiwała. Czy jakakolwiek istota jest gotowa stawić czoła własnej nieuchronnej śmierci?
- Gdzie jesteśmy?- napięty głos Maxa przerwał ciszę panującą w ciemnościach samochodu. Od świtu dzieliło ich jeszcze wiele godzin.
- Właśnie minęliśmy Oklahomę- Liz zerknęła na licznik benzyny. Coraz trudniej było trafić na czynną stację benzynową. Panika ogarnęła cały naród, mieszkańcy masowo gromadzili żywność i paliwo- niedługo będziemy w Teksasie.
- Jakie są ostatnie informacje?- w jego głosie nie było emocji, tak jakby wiedział że z tego źródła nie może czerpać pociechy.
- Bez większych zmian- odparła Liz- statki nie poruszyły się.
- Jak myślisz, dlaczego?- odwrócił się do niej. W świetle padającym z tablicy rozdzielczej jego twarz wydawała się wynędzniała i przemęczona.
- Pewnie chcą najpierw cię znaleźć- powiedziała, widząc jak grymas bólu przemyka po jego twarzy.
- A co jeśli uciekniemy?- uchwycił się ostatniej iskierki nadziei- Khivar chce mnie. Jeśli mnie nie znajdzie, może nie zniszczy Ziemi. Możemy zejść pod ziemię do jednej ze stacji wojskowych. One są samowystarczalne. Tlen, woda, żywność. Może da nam to czas żeby wynaleźć antidotum...
- Nie możemy tego powstrzymać Max- powiedziała miękko - chciałabym żeby było inaczej, ale to niemożliwe. W przyszłym tygodniu statki wypuszczą do atmosfery toksynę która położy kres wszelkiemu życiu na tej planecie.
- Ale jeśli zejdziemy pod ziemię...
- Max- zdjęła rękę z kierownicy i położyła ją łagodnie na jego dłoni- nie możemy stworzyć antidotum na obcą toksynę ktorej nigdy nie widzieliśmy. Kiedy przedostanie się do ekosystemu będzie się rozprzestrzeniać bardzo szybko. Widziałam to w wizjach. Wiem jakich spustoszeń dokona. Nawet jeśli nasi najlepsi naukowcy zdobyliby próbkę, wynalezienie odtrudki zajmie całe miesiące, a może nawet lata.
- Ale...-słowa ugrzęzły mu w krtani. Wiedział że nigdy nie uda mu się przekonać ją by ratowała samą siebie, nie wtedy gdy inni mieliby z tego powodu zginąć. Wreszcie, z rezygnacją poddając się losowi którego nie byli w stanie uniknąć, ujął w dłonie jej twarz i powiedział jedyną rzecz, jaką potrafił.
- Zmieniłem zdanie Liz. Nie cofnę się w czasie. Wolę umrzeć tu z tobą. Jeśli pozostał nam tylko tydzień życia, przeżyjemy go razem tak jakby stanowił całą wieczność.
Zwolniła samochód, nie będąc w stanie prowadzić poprzez oślepiające ją łzy. Nawet teraz, wciąż nie rozumiał. Zatrzymała się na poboczu i objęła jego dłonie.
- Nie umrzesz Max- głos jej zadrżał- toksyny nie wyrządzą ci krzywdy. Stworzono cię tak byś przetrwał na Ziemi i na Antarze. Obce komórki w twojej krwi przefiltrują toksynę i nie przedostanie się ona do krwiobiegu.
- O Boże- zachwiał się. To było zbyt wiele jak dla niego. Bez względu na to co zrobi, czekało go życie bez niej.
- Patrzyłam na to z wielu perspektyw- przysunęła się do niego- to o co proszę to jedyny możliwy sposób. Musisz cofnąć się w czasie i naprawić błąd. Tylko w ten sposób możemy być pewni że inni przetrwają.
- Wszyscy tylko nie ty- pozwolił by łzy płynęły swobodnie- wszyscy poza nami.
- Takie było moje przeznaczenie- utarła wilgoć z jego twarzy- zdążyłam się już z tym pogodzić.
- Ale ja nie Liz- oparł czoło o jej ramię- ja się z tym nie pogodzę.
- To przyjdzie z czasem- szepnęła kojąco- razem stawimy temu czoła.
Poczuła że przywiera do niej, rozpaczliwie czepiając się uczucia które nigdy nie miało przyszłości. Kiedyś powiedział jej że boi się by ich znajomość nie przerodziła się w coś poważnego ponieważ wiedział że nie ma dla nich przyszłości i miał rację. Ale chodziło o coś znacznie więcej. To ona nie miała przed sobą przyszłości. Max zmienił jej los tamtego wrześniowego dnia na podłodze Crashdown i wraz z tym zmienił się cały świat. Nadszedł czas by przywrócić właściwy bieg rzeczy.
Max pierwszy dostrzegł światła migoczące na niebie ponad Roswell. Prowadził bliski szoku, przerażony rozmiarem tworu który miał przed oczami. Statek był ogromny, zwłowieszczy, pochylał się nad miastem jak bezlitosna bestia. Widok ten pozbawił go resztek potajemnie skrywanej nadziei. Nie było szans na to by rzucił wyzwanie czemuś takiemu. Cała artyleria świata nie byłaby wystarczająca. Zwolnił, zbyt urzeczony widokiem statku by skoncentrować się na jeździe. Ścisnął mocniej dłoń Liz, oboje czerpali komfort z tej bliskości podobnie jak przed laty. W okresie niewinności ich dłonie pasowaly do siebie jak dwa nierozłączne fragmenty układanki i nie zmieniły tego spędzone osobno lata. Dotykając się stawali się kimś więcej niż tylko dwiema niezależnymi istotami. Ich więź zacierała granice pomiędzy odrębnością kobiety i mężczyzny.
Max wjechał w opustoszałe uliczki Roswell gdy na wschodzie pojawił się świt.
Na pierwszy rzut oka miasto wydawało się wymarłe, dopóki nie dostrzegli wojskowych pojazdów ulokowanych w okolicach centrum. Pokryty kamuflującą zielenią jeep ruszył w ich stronę a z megafonu popłynęło ostrzeżenie.
- Wkroczyliście na zamknięty teren. Zatrzymajcie samochód albo otworzymy ogień!
Jego naturalnym odruchem była ucieczka w poszukiwaniu schronienia, ale teraz nie miało to już znaczenia. Było za późno my martwić się o konsekwencje. Zatrzymał samochód na poboczu. Wojskowy jeep zahamował tuż przed nimi by zapobiec ewentualnej ucieczce a żołnierz wycelował broń prosto w jego głowę. Drugi z nich, w hełmie z oznaczeniami MP na głowie, wysiadł z jeepa i nieufnie zbliżył się do drzwi od strony kierowcy. Spojrzeniem skanował otoczenie, nurkując światłem latarki w każdy kąt, schowek i zakamarek, świecąc im prosto w oczy i omal nie oślepiając, po czym zwrócił sie do Maxa.
- Jaki masz tu interes?
- Jakiś problem proszę pana?- spytał Max.
- Roswell zostało objęte prawem Marshalla. Mieszkańcy mają przestrzegać godziny policyjnej przez całą dobę aż do odwołania. Nie przestrzegający tego przepisu mają być natychmiast aresztowani. Wysiądź z samochodu.
- My tylko...
- Powiedziałem wysiądź z samochodu- żołnierz położył dłoń na broni.
Intensywność jego spojrzenia powiedziała Maxowi że w pierwszej kolejności będzie strzelał, a dopiero potem myślał o zadawaniu pytań.
- Nie chcesz tego zrobić- odezwał się spokojnym, opanowanym głosem- zdejmij rękę z broni.
Żołnierz opuścił ręce.
- Nie stanowimy zagrożenia- Max wpatrywał się w zamglone oczy żołnierza- poprostu chcemy dostać się do domu.
- Jedźcie do domu i pozostańcie w środku- żołnierz machnął ręką. Drugi opuścił broń.
- Jeśli zobaczycie nas ponownie, przepuścicie nas bez zadawania pytań- Max udzielił mu ostatecznej instrukcji po czym uruchomił samochód. Odjechał, czując na sobie spojrzenie Liz.
- Kiedy się tego nauczyłeś?- spytała zmienionym głosem.
- Pare lat temu- unikał patrzenia na nią. Wciąż pamiętał jaki wpływ wywarły na nich wszystkich umiejętności Tess i jak bardzo Liz czuła się przez nie zagrożona.
- Używam tego tylko wtedy kiedy muszę- jechał przez opustoszałe ulice, zatrzymując się wreszcie przed dużym kompleksem apartamentowców. Spojrzał na nią, przyrzekając.
- Nigdy nie posłużyłbym się tym na tobie.
- Nigdy?- jej spojrzenie było nieruchome i zmusiło go do odwrócenia wzroku. Wiedział że to kłamstwo, posłużył się swoimi umiejętnościami tamtej nocy przed dwoma dniami kiedy skłonił ją by zasnęła. Wpadła wówczas w histerię i zrobił to wyłącznie dla jej dobra, ale nie zmieniało to faktu.
- Obiecaj mi- chwyciła go za podbródek i szorstko zmusiła by na nią spojrzał- obiecaj mi że już nigdy nie nagniesz mi umysłu.
Max wpatrywał się w nią, zszokowany gwałtownością jej reakcji, ale przecież nie powinna go ona dziwić. Zawsze stanowczo broniła swojej niezależności i wolności. Ze wszystkich umiejętności jakie posiadał jego gatunek, kontrola umysłu była tą, której nie mogła tolerować.
- Obiecaj mi!- zażądała.
- Obiecuję- przykrył jej dłoń swoją, w nadziei że nie ucieknie przed jego dotykiem- nigdy nie posłużę się tą umiejętnością na tobie.
- Niezależnie od okololiczności- nacisnęła- obiecaj mi!
- Nie złamię danego słowa Liz- przełknął z trudem, wiedząc co oznacza ta obietnica. To ona panowała nad sytuacją i niezależnie od tego jak nienawidził tej myśli, jak bardzo łamała mu serce, musiał być posłuszny ustanowionym przez nią regułą. Może gdyby słuchał jej wcześniej ich życie ułożyłoby się zupełnie inaczej?
- Dlaczego tu przyjechaliśmy?- spytała łagodniejszym głosem, rozluźniająć uścisk.
- Michael tu mieszka. Michael i ja. Pozwala mi się tu zatrzymywać kiedy jestem w mieście.
Nie powiedział jej, że rzadko bywa w Roswell. Jeszcze dwa dni temu spędzał większość czasu w drodze próbując ją odnaleźć.
- Pomyślałem że możemy odpocząć tu przez chwilę...porozmawiać z Michaelem i Isabel...przemyśleć...coś.
Liz wpatrywała się w niego wiedząc że przylgnął do idei iż wspólnymi siłami uda im się zmienić to co nieuniknione. Wiedziała że to niemożliwe, że aby zmienić przyszłość musieli zmienić przeszłość, ale ona miała więcej czasu by się z tym pogodzić niż on. Mogła podarować mu kilka minut wiary w to co niemożliwe.
- Okay- zgodziła się, ku jego uldze.
- Dobrze- na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu. Jeśli uda mu się otworzyć jej umysł na inne możliwości, może uda im się zmienić przyszłość bez wprowadzania w życie drastycznego planu przy którym tak stanowczo się upierała. Poprowadził ją w stronę mieszkania i do miejsca, które jak wierzył, mogło być nowym startem.
cdn...