No i nadszedł dzisiaj koniec HOS. Tak, całkowity, oficjalny koniec.

Nie wiem czy to dobrze czy źle, ale historia sie kończy tak a nie inaczej i nic na to nie poradzicie. Dostaniecie ode mnie zarówno część 30 jak i obiecany, relaksujący Epilog (mnie rozbawił, a Onarka rozczulił). Dziękuję, że z taką chęcią czytaliście kolejne rozdziały tego opowiadania i nie skąpiliście komentarzy

Jednocześnie zapraszam do nowego ff - Pozwól zapomnieć. Ale miejmy nadzieję, że o Heart of soldier nie zapomnicie tak szybko...
30.
Musiała za nią pójść. Doskonale wiedziała, że w przeciągu zaledwie paru minut Liz wpadnie w niezłe tarapaty. Każdy policjant tutaj miał w pamięci jej zdjęcie z dopiskiem „niebezpieczna”. Z kilkoma 542 poradziłaby sobie bez problemu, ale jeśli pojedyńczy policjant ją zobaczy, za chwilę na jej głowę zwali się cały oddział. I wtedy nic jej nie ocali. Więc musiała za nią iść. Póki Alec nie wróci z Roswell. A znając jego możliwości... znając jego uczucie do Liz, pojawi się w błyskawicznym tempie. Zwłaszcza, że czas mijał nieubłaganie. Cas już od paru godzin siedziała w ciemnym korytarzu, obserwując uważnie mieszkanie, w którym zniknęła Liz. To chyba było jej mieszkanie, wynajmowane od Aleca. Prychnęła. Wszyscy doskonale wiedzieli jak naprawdę skończy się to „wynajmowanie”, tylko 542 zdawała się ślepo brnąć w nieświadomość. Aż wreszcie została... zaobrączkowana.
Cas czekała. Nawet jeśli jej dowódca teraz odpoczywała, to nie na długo. Czuła, że brunetka lada chwila wyjdzie, niczym burza gradowa i skieruje się na ulice Seattle. Nie miała pojęcia dlaczego tu była. Co poszło nie tak/ Cokolwiek to było, stwarzało nieprzyjemnie niebezpieczną sytuację. Gdyby jeszcze Liz poszła do TC, zatrzymaliby ją tam od razu, zwłaszcza, że pod nieobecność Max, Logan często się tam pojawiał by wszystkiego dopilnować. Nie pozwoliłby Liz ruszyć się z miejsca, byłaby bezpieczna. Ale nie, 542 musiała jak zwykle robić wszystko po swojemu, w tym swoim drażniącym uporze. Bardzo drażniącym.
Była jednak jej dowódcą. Przyjaciółką na swój sposób. Rodziną. Nie mogła jej opuścić, nawet w tej sytuacji. Zwłaszcza w tej sytuacji! Zawdzięczała jej zbyt wiele, by teraz stchórzyć. Zresztą oni, jej oddział, nigdy nie opuszczali się wzajemnie. A teraz, gdy tylko Liz i Kyle jej pozostali, musiała ich za wszelką cenę chronić. Oni ją, ona ich. Była w stanie zrobić wszystko, byle nie stała im się żadna krzywda. Wiedziała, że Liz jej nie posłucha, jeśli jej powie by się schroniła. Jedynym rozwiązaniem było podążanie za brunetką krok w krok.
Drzwi mieszkania otworzyły się.
* * *
Chwilę musiała odpocząć. Pomyśleć, gdzie może dopaść Whita. Miał różne kryjówki, a jeśli jeszcze przeczuwał, że będzie chciała go dorwać, zaszyje się tak, że ona go nigdy nie znajdzie. Wreszcie zdecydowała sie postawić wszystko na jedną kartę. I tak już nie miała nic do stracenia. Absolutnie nic. Cas, jak sądziła, była pod opieką Aleca, a on z pewnością potrafił zadbać o bezpieczeństwo bliskich. Liz przełknęła gorzką ślinę. Czemu została dowódca, skoro nie potrafiła ocalić życia swoich ludzi?
Gniew gromadził się w żyłach, sycząc wrzątkiem wyrzutów. Ale nie płakała. Już nie potrafiła uronić ani jednej łzy. Ostatnie resztki swojego człowieczeństwa wytoczyła nad zakrwawionym ciałem Hotaru.
Hotaru. Zakręcona X5, tak różna od innych transgenicznych i jednocześnie tak im bliska. Zawsze pełna energii, ale opanowana. Momentami Liz miała wrażenie, że H. bardziej nadawała sie na dowódcę niż ona sama. Była bliższa im wszystkim, nie tak zdystansowana, nie odgradzała się od innych. Zawsze z ukrytym uśmiechem i błyskiem przewrotności. Jakby posiadała w sobie więcej tych ludzkich emocji niż którekolwiek z nich. I była tak jej bliska... W inny sposób niż Kyle. W inny sposób niż teraz Alec. Ona była jak ułamek życia, którego Liz zawsze brakowało. Dlatego tak pragnęła mieć ją przy sobie. Bo tylko Hotaru sprawiała, że 542 czuła, że żyje.
Kyle był innym życiem. Był całkowicie promienną stroną. Chyba jako jedyny potrafił wydobyć na jej usta lekki uśmiech. Jednocześnie silny i opiekuńczy, jak starszy brat. Tak. Liz zawsze to czuła, chociaż wolała nic nie przyznawać. Ale to on chronił ją, zajmował się nią, opiekował. Był w pobliżu, gdy go potrzebowała, wspierał bez słów, stawiał czoła jej własnym demonom. Nawet odstraszał skutecznie kręcących się wokół niej chłopaków. I jeśli nie tylko braterskie uczucia nim powodowały, nie chciała go tracić.
Nie chciała nikogo tracić. Ani Scotta, ani Dani, ani Sway'a, ani Iana. Bo kto chciałby stracić kogoś ze swojej rodziny? Chyba nikt. Ona nie chciała. Każde z nich miało w sobie coś, czego będzie jej już zawsze brakować. Tego najmłodszego aniołka, Dani. Zawsze nieśmiała, nieodstępująca Hotaru na krok, niczym oddające się pod jej opiekę maleństwo. Komputerowy geniusz, Scott, też zajmował w tym wszystkim szczególne miejsce. Liz niesamowicie ceniła jego spokój i opanowanie w każdej sytuacji. Z nim jednym zawsze rozmawiała przyciszonym głosem. I chociaż Sway'a mogłaby posądzić o zdradę, za dobrze go znała. Niegroźny fanatyk motorów, lojalny zawsze i wszędzie. A sprawa z Whitem – Liz ani przez chwilę nie wątpiła, że został do tego zmuszony jak i ona. Nie mogła również stracić tej swojej ostatniej myśli, podtrzymującej ją przy życiu. Cas.
Dlatego musiała dopaść Whita i zakończyć ten koszmar. Kto wie, czy nie pojawi się w jej życiu kolejny potwór, ale tego jednego musiała wymazać całkowicie.
Otworzyła drzwi. Teraz był tylko jeden cel. Dopaść braciszka i wreszcie skręcić mu kark. Poszukiwania najlepiej będzie zacząć od starej siedziby Familiars. Wychodząc, nie zauważyła patrolu policyjnego. Ale oni dostrzegli ją...
* * *
Jeśli to przeżyje... Jeśli ONA to przeżyje, to będzie chyba musiał wystawić Loganowi pomnik za to, że w tak błyskawicznym tempie załatwił samolot. Cała drogę tutaj nie mógł usiedzieć w miejscu. Max, Biggs i Kyle wodzili za nim wzrokiem, ale nic nie mówili. Oczywiste było, że się denerwował. Że się martwił. Jak chyba jeszcze nigdy w całym swoim życiu. Cas nie odzywała się ponownie, Liz również. Łudził się, że 542 pojedzie do TC, żeby odszukać go lub przynajmniej poprosić Biggsa czy Max o pomoc. Fakt, wcale ich tam nie było, ale inni transgeniczni zatrzymaliby ją. Powinien jednak przewidzieć, że ta uparta osóbka nikogo nie poprosi o pomoc. A teraz była sama w Seattle, jedynie pod czujnym okiem Cas. O ile obie jeszcze żyły...
Potrząsnął głową. Nie mógł tak myśleć, to nie pomagało. Ta beznadziejnie krwawa wizja tylko go osłabiała. Uniemożliwiała koncentrację. A musiał się skupić, żeby ją odnaleźć. Nim którakolwiek z jego obaw się spełni. Przyspieszył więc kroku, chociaż i tak nie miał pojęcia, gdzie się skierować. Będzie szukała Whita. Tylko gdzie...
- Tu patrol ósmy, widziano ją w drodze do starej fabryki. - Alec zatrzymał się, słysząc głos policjanta
Jeden impuls. Szybsze bicie serca. To ona. Wiec zaczęła od starej placówki Familiars? Skręcił błyskawicznie w boczną alejkę. Przemieszczanie się skrótami da mu większe szanse, że znajdzie ją szybciej niż policja. Musiał ją znaleźć. Inaczej, po co byłoby to wszystko? Przecież nie mogło się skończyć tak szybko, kolejną krwią, jej krwią, prawda?
* * *
Wślizgnęła się do środka bez większych problemów. Cisza. Budynek był całkowicie opustoszały. Wolała jednak dobrze sie rozejrzeć. White był sprytny, nie mogła niczego przeoczyć. Dwa kroki do przodu... Zastygła momentalnie, słysząc kliknięcie broni za plecami. Mięśnie napięły się, adrenalina podskoczyła. Już miała się obrócić, gdy broń uderzyła o podłogę, dał sie słyszeć hałas i ktoś padł na ziemię. Obrót o sto osiemdziesiąt stopni. Policjant leżał nieprzytomny na ziemi. Ciemny wzrok przesunął się wyżej, na swojego „wybawcę”.
Cas.
Fala dziwnej ulgi, mieszana z radością, przetoczyła się przez żyły Liz. Powinna być zaskoczona widząc 332, powinna zadać pytanie nasuwające się od razu na myśli – co tu robiła, skąd wiedziała? Ale widzieć ją całą i zdrową, było wystarczającym argumentem, żeby powstrzymać dociekliwość.
- Chodźmy do TC – głos Cas drgał strachem
Liz przez chwilę niemo się w nią wpatrywała, aż przytaknęła i obie ruszyły w kierunku wyjścia.
Chciały stopić się z szarą rzeczywistością Seattle. Mogły jednak przewidzieć, że tak łatwo się to nie zakończy. Liz mogła to przewidzieć. Ale była całkowicie zaskoczona, gdy nagle przed nimi pojawił się patrol policjantów. Tylko dwóch. Mogły sobie z nimi poradzić bez problemu. Świat jednak momentalnie zawirował, kiedy padł straszł. Nim Liz nawet zdołała drgnąć, ciało Cas obróciło się w jej stronę. Dziewczyna spojrzała na Liz. Powietrze zgęstniało. Cisza. Niema, przerażająca cisza. Słyszała tylko bicie własnego serca. Które za chwilę rozpadnie się na miliardy odłamków. Wstrzymała oddech, gdy jeszcze ciepłe ciało Cas osunęło się powoli w jej ramiona.
W umyśle ponownie rozegrała się ta scena, tym razem w zwolnionym tempie. Strzał. Cas obracająca się do niej twarzą i zasłaniająca ją swoim ciałem. Liz klęknęła na ziemi, ściskając w ramionach umierającą dziewczynę. Dłoń przesunęła się po plecach Cas, czując jak ciepła krew wydobywa się z rany. I chciała płakać. Naprawdę chciała. Ale nie mogła. Nie umiała już. Wszystko w niej się zablokowało. W głowie huczało, obraz przed oczami się rozpływał. Czekała tylko, aż padnie kolejny strzał, by i ona padła martwa na asfalt. Ciszę jednak wypełnił hałas krótkiej bójki. Bez strzałów.
Przesunęła wzrok, spoglądając w tamtą stronę. Serce zatrzymało się, po czym zaczęło bić dziwnie nieopanowanym rytmem. On. Oddychał ciężko i wpatrywał się w nią. Zielone tęczówki jaśniały ulgą i jednocześnie tliły dziwny lęk. Jakby bał się do niej podejść. Ale nie musiał. Dla niej ważne było jedynie, że tu był. Że chociaż on żył. On – powód, dla którego jej serce wciąż było całe. Było jego. I stał tak jeszcze dłuższą chwilę, wpatrując się w nią. Żywą.
Epilog
Rozglądał się w tłumie, usiłując wypatrzeć znajome twarze. Stojąca obok brunetka spojrzała na niego jak na wariata i przewróciła oczami. Przez ten rok zdążyła się już przyzwyczaić do jego charakterku, ale momentami ją naprawdę zaskakiwał. Bywały chwile, gdy zachowywał sie dosłownie jak dzieciak i to gorszy od Aleca. Owszem, był bardzo dobrym żołnierzem i wiele im pomógł w TC, miewał naprawdę genialne pomysły. Jednak natura wiecznego chłopca wypływała na powierzchnię dość często. A teraz już całkowicie szalał, nie mogąc doczekać się spotkania.
- Kyle – dziewczyna jęknęła – Ich samolot jeszcze nie wylądował. Opanuj się.
- Słuchaj, Max. - spojrzał na nią z urazą – Znając ich to kto wie kiedy się pojawią i w jaki sposób.
Ponownie zaczął przesuwać spojrzenie po tłumie mijających ich ludzi.
Fakt, znając tę dwójkę wszystko było możliwe. Z tym, że raczej nie
takie niespodzianki sprawiali. Ich domeną były poważne kłopoty, a nie efektowne wejścia. Wolała się jednak nie sprzeczać z Kylem. Od tygodnia przeżywał to spotkanie. Nosiło go cały czas, odkąd tylko otrzymał telefon. A teraz już nie mógł wytrzymać w ogóle. Lada chwila ponownie miał ją zobaczyć...
- Bo kark sobie nadwyrężysz. - mruknął z rozbawieniem Biggs
Ale Kyle nawet nie zareagował, tylko nadal wyczekiwał niecierpliwie na pojawienie sie tych znajomych twarzy.
- Stul się 593. Sam widziałem jak wodzisz tęsknie wzrokiem za swoim ukochanym – prychnął.
Max zachichotała, choć starała sie to ukryć. Jednak było wiadome, że Biggsowi cały ten czas brakowało w jakiś sposób dawnego kompana. Przyjaciela. Może nie czuł takiej pustki, jaką odczuwał Kyle po rozstaniu ze swoim dowódcą, ale jednak brakowało mu w dziwaczny sposób Aleca. Często 494 dzwonił do niego i rozmawiali godzinami jak za dawnych czasów, ale to nie było to samo. Nie było tych typowych męskich wypadów do Crash czy Blowfish Tavern i wymiany zdań na temat panienek. Biggs pokręcił głową – no tak, teraz Alec miał tylko jedną kobietę w głowie. W dodatku taką, która skutecznie by mu jakąkolwiek inną wybiła. I to ręcznie. Musiał przyznać, że sam polubił nawet tę X5, chociaż początkowo sie na to nie zanosiło. Miał nadzieję, że ta wizyta pozwoli mu znowu zaszaleć w dawnym gronie. Podobnie musiał myśleć Kyle, który nie mógł doczekać się spotkania z Liz.
Był jedynym z oddziału, który pozostał przy życiu. Nie licząc 542. Cieżko mu było samemu w Terminal City, ale wiedział, że Liz też musiała się od tego uwolnić. Od swojej przeszłości. Nic więc nie mówił, gdy oświadczyła, że wyjeżdżają z Aleciem. Marudził tylko, że tak daleko. Seattle a Floryda to niemalże jak po przeciwnych krańcach świata. Zwłaszcza jeśli byli dla siebie jedyną rodziną. W dodatku Liz bardzo rzadko się z nim kontaktowała, jakby bała się, że to może przywlec niechciane wspomnienia albo sprowadzić na niego niebezpieczeństwo. W rzeczywistości całe zamieszanie wokół X5-542 zakończyło się w niecałe trzy miesiące, ale mimo to państwo McDowell nie wracali. Spędzili na Florydzie ponad rok i najwyraźniej im się tam spodobało.
- Ciekawe czy się zmienili. - Max zapytała niby od niechcenia
Kyle i Biggs wiedzieli, że ona sama nie może się doczekać spotkania z ta dwójką. A zwłaszcza z Aleciem. Bądź co bądź, traktowała go jak brata. Młodszego i nieznośnego, ale brata. Biggs wcisnął dłonie w kieszenie.
- Wątpię, aby 494 zmienił się pod jakimkolwiek względem.
- Liz potrafi zmieniać – roześmiał się 538 – A posiadając atut bycia żoną... Alec na pewno będzie na smyczy.
- To, że ciebie miała w garści nie oznacza, że jego również. - skwitowała Max z kpiną
- Nie miała mnie w garści! - zaprotestował Kyle – Po prostu jesteśmy ze sobą bardzo związani. A poza tym jak bardzo może zmienić się X5? - parsknął
- Oj... baaardzo – głos Biggs wydawał się być machinalny
Max i Kyle momentalnie spojrzeli na niego. Zszokowany i całkowicie wmurowany brunet wpatrywał się z niedowierzaniem w stronę jednego z wyjść. Guevara szybko obróciła głowę, wędrując wzrokiem tam, gdzie on.
- O cholera...
Kyle wbił w nią wzrok, a ona tylko obróciła jego głowę w tę samą stronę. Oto wśród grupy ludzi pojawili się państwo McDowell. Uśmiechnięci i w pełni zrelaksowani. Dłoń Aleca mocno ściskała rękę Liz, jakby się obawiał, że może się mu wysmyknąć. Zielone spojrzenie troskliwie przesuwało sie co chwila na jego żonę. Kyle również przesunął wzrok na Liz.
- Mam zawał – jęknął, niedowierzając temu co widzi
Ciemna skóra, niebezpieczne ogniki w oczach, fale ciemnych włosów opadały na ramiona. Ta sama Liz. Nie. Nie ta sama. TA Liz miała na sobie sukienkę. I...
- Zdecydowanie zawał – mruknął, wlepiając spojrzenie w swojego ex-dowódcę
Ciało Liz było zaokrąglone. Delikatnie, jeszcze niezbyt widocznie, ale charakterystycznie zaokrąglone. To musiał być już trzeci miesiąc, co najmniej.
- Hej – zadowolone małżeństwo powitało trójkę zaskoczonych przyjaciół
Chwila ciszy, w której chyba usiłowali się zorientować czy to aby nie sen. Aż Max drgnęła i niepewnie objęła Liz. Bardzo delikatnie, bojąc się ścisnąć ją mocniej.
- Witamy ponownie w Seattle – uśmiechnęła się nerwowo – Alec... - nie mogła się powstrzymać i jego również objęła
- Kim jesteś i co zrobiłaś z Max? - wykrztusił zdezorientowany
W odpowiedzi został uderzony w tył głowy. Tak, to już bardziej pasowało do Guevary. Zawsze byli nieco zdystansowani wobec siebie i jej takie nagłe wzruszenie go po prostu zaskoczyło. Dostrzegł wysokiego bruneta, który witał teraz Liz i promienny uśmiech od razu wpełzł na jego usta.
- Biggs! Stary, ile to czasu? - uścisnęli sobie ręce i poklepali po plecach, jak za dawnych lat, mówiąc jednocześnie – Za dużo by zapomnieć, za mało by się zalać! - roześmiali się
Kyle wpatrywał się niemo w Liz, a dokładniej w jej brzuch. Pierwszym szokiem był fakt, że miała na sobie sukienkę, nigdy ich nie nosiła. Ale prawdziwym apogeum była wyraźna ciąża. Nigdy jej sobie nie wyobrażał w
takim stanie.
- Proszę, powiedz mi, że to poduszka – wskazał palcem jej brzuch
Pokręciła głową i klepnęła go po ręce. Był niemożliwy. Ale brakowało jej tego. Naprawdę brakowało. Owszem, Alec i ciepłe słońce Florydy pozwalały jej zapomnieć o tym, co się działo tu w Seattle. O krwi, łzach, śmierci. Jej myśli już naprawdę rzadko wracały do tego, co było. Ale mimo, że się od tego wszystkiego odcięła, tęskniła za Kylem. Raczej tego nie ujawniała nawet wobec samej siebie, ale taka była prawda. To on był jej najbliższym i jedynym przyjacielem. Bratem.
- Chodź tu 538 – mruknęła z rozbawieniem, oplatając ramiona wokół jego szyi – Brakowało mi ciebie.
- Mi ciebie też. - wyszczerzył zęby – Mam nadzieję, że przyjechaliście na długo.
- W zasadzie... - Liz oderwała się od niego i sięgnęła dłonią do Aleca – Mamy zamiar tu zostać na stałe.
Palce Aleca splotły się z jej, a ciepły uśmiech pojawił się na jego ustach. Przez ten rok na Florydzie niesamowicie się do siebie zbliżyli. Nawet nie podejrzewał, że uda mu się tak do niej dotrzeć i ją otworzyć. A jednak z każdym dniem oddalała się od wspomnień Manticore, od bólu i krwi, od bycia żołnierzem. Pozwalała się sobą zaopiekować i odegnać smutki. On sam chyba się przy niej nieco zmienił. Nie potrafił sprecyzować w jaki sposób, ale po prostu to czuł. I na dodatek, co nie sądził aby w ogóle było możliwe, z każdym dniem kochał ja coraz mocniej. X5542, Liz McDowell, przekorną istotę, niebezpieczną, emocjonalną, jego żonę, matkę jego dziecka. Przesunął dłoń nieznacznie po jej brzuchu. Nadal nie mógł uwierzyć w to, że zostanie ojcem. To wydawało się być tak abstrakcyjne...
- Wprowadzimy sie do mojego starego mieszkania. - oświadczył Alec, nie odrywając wzroku od Liz.
- Do tej rudery? - Kyle zapytał z niesmakiem – Przecież to się nie nadaje do życia. To trzeba odnowić. Odmalować.
- Racja. - Alec pochylił się nieco – I ty to zrobisz, Calineczko.