Dzisiaj Liz naprawde wkurzyla matke. Oczywiscie nie zrobila tego specjalnie. Poszlo o sprawe, wydawaloby sie, banalna - psa. Trzy dni temu Liz opanowalo nowe pragnienie - miec psa. Taki pies to kochane zwierze - jest sie do czego przytulic w nocy (ach te geometryczne sny...) i zawsze pocieszy, kiedy czlowiek ma kaca. Aha - no i mozna go poszczuc na tego kretyna, kiedy nastepnym razem przyjdzie wyc pod oknem. Ostatnio tak sie wycwanil, ze nie tylko potrafi unikac rzucanych przedmiotow, ale przynosi je pozniej dokladnie umyte. Liz podejrzewala, ze jezykiem.
Jeden zwierzak, a tyle radosci!
Jednak dzisiaj mama wstala z lozka lewa noga. U normalnych ludzi, oznacza to, ze sa nieprzyjemni dla otoczenia, chodza ze spuszczonym wzrokiem i warcza na wszystko co sie naruszy ich przestrzen.
Mama nie byla normalna.
Slodycz ciekla po niej jak po kandydacie na prezydenta w przeddzien wyborow. Dokladnie spelniala wszystkie prosby. Prawie dokladnie.
Liz wiedziala co sie swieci, ale po prostu nie wyobrazala sobie, ze mama kupi psa w ciagu godziny i to po jedynie krotkiej wzmiance przed wyjsciem do szkoly. Piec godzin pozniej byla juz madrzejsza o ta wiedze.
Pies byl bardzo ladny: lsniaca siersc, biale kly. I byl malym, pieprzonym ratlerkiem.
Liz, nieswiadoma jeszcze szczescia jakie ja spotkalo, minela mame, usmiechajaca sie pod nosem i ruszyla do pokoju. Rzucila plecak pod sciane i padla na lozko. Bylo mokre. Bardzo powoli podniosla sie z materaca. Liz uwaznie przyjrzala sie poslaniu, dotknela reka i uniosla palce do nosa.
Od tej pasjonujacej czynnosci oderwalo ja jazgotliwe szczekanie. W samym dzwieku nie bylo nic szczegolnie zaskakujacego. Tylko, ze dochodzil z tarasu.
Liz w jednym szybkim blysku zobaczyla siebie mowiaca rano o psie, usmiechajaca sie pod nosem mame... i jej parszywy nastroj. Wybiegla na taras, zyjac jeszcze przez chwile zludzeniem "ze to od sasiadow..". Chwila minela a Liz stala oko w oko z szalejacym po tarasie psem. Na oko mial okolo 30 centymetrow wysokosci i niewiele wiecej od lba do ogona. Oczy dziewczyny rozpalily sie wsciekloscia. "Zabije ja, zabije ja, zabije ja..." powtarzala w myslach wpatrujac sie w puszysty klebek czystej energii. Zmruzyla lekko oczy i usmiechnela sie.
Pani Parker kladla sie do lozka w znacznie lepszym humorze, niz z niego dzisiaj wychodzila. Tyle dzisiaj zrobila! Pieseczek dla coruni, doskonale wypolerowana podloga dla mezusia ( ten leniwy patalach chyba juz nie bedzie narzekal na zatechly brud... na razie poswieci troche czasu na oplakiwanie zlamanej reki...), pyszna kawa (w ktorej utonelo kilka niebieskich tabletek) w Crashdown dla jakiegos wyjatkowo milego klienta, ktory zauwazyl, ze swietnie sie trzyma jak na swoj wiek... chyba mu sie spodobala obsluga, bo nie chcial wstac z miejsca jeszcze przez kilka godzin...
Usmiechala sie do odbicia w lustrze, rozczesujac wlosy. Jej zadowolenie siegnelo zenitu, gdy przypomniala sobie przeklenstwa staruszki, ktorej pomogla przejsc przez przez ulice. To przeciez nie jej wina, ze ta stara baba nie umiala chodzic... to sie musialo skonczyc w parterze.. tym bardziej, ze starsza pani bardzo wylewnie rozwodzila sie nad jej makijazem.
Weszla do lozka i wtedy jej nogi wyczuly cos pod koldra. Bylo zimne i mokre. Gwaltownym ruchem odrzuciala przykrycie.
W lozku lezala odcieta glowa psa. Ratlera.
Pani Parker nie zdarzyla do lazienki. Caly dywan dowiedzial sie, co dzisiaj bylo u Parkerow na obiad.
Gdy juz doszla do siebie, zaczela myslec. Dziesiec sekund pozniej, jeszcze umazana wymiocinami, biegla do pokoju corki z wielkim pejczem w reku. Pejcz oczywiscie zazwyczaj mial troche inne zastosowanie, ale w koncu mial sie przydac w jakims szczytnym celu. Sprania tej malej diablicy tak, zeby nie mogla siedziec na wlasnym tylku!
Liz uslyszala szybkie kroki na schodach. Byla gotowa. Zamknela drzwi pokoju i wybiegla na taras a stamtad po drabince na ulice. Oczywiscie mogla uciec juz godzine temu, ale takiego zastrzyku adrenaliny nie dostaje sie nawet skaczac na bungee...
Michael otworzyl drzwi ze szczerym zamiarem wyprobowania nowego kastetu na przybyszu. Byla jedenasta w nocy a on wlasnie ogladal mecz.
Jednak nie byl przygotowany na widok Liz kulacej sie z zimna, zmoknietej i zaplakanej.
O nic nie zapytal.
Otworzyl drzwi szerzej.
Weszla.
Opowiadanie inspirowane filmem The Godfather
moze nie mam ciezkiego dola, ale prawie sie dzisiaj zabilem o takiego malego ratlerka... nie moglem sie powstrzymac..
![Twisted Evil :twisted:](./images/smilies/icon_twisted.gif)