Szukaj, Lizziett, na pewno coś wpadnie ci w oko... Też mam wrażenie, że R. nie bardzo lubi Isabel. Jakoś tak z tych nielicznych fragmentów z jej udziałem nie buchało uwielbienie
![Wink :wink:](./images/smilies/icon_wink.gif)
A Maria - no cóż, nie jest tak źle. Ja zaś w pewnym sensie zaczynam się nudzić. Nie bardzo wiem, co mam teraz robić, bo... no cóż, choć opublikowanych (
![Wink :wink:](./images/smilies/icon_wink.gif)
) części jest trzynaście, to jednak dzisiaj definitywnie skończyłam Antarian Sky. No i teraz zastanawiam się, co robić... Póki co zabiorę wam nieco czasu przez dodanie kolejnej części. Przyznam z ręką na sercu, że czasami myślałam, że nie uda mi się skończyć tej części
![Wink :wink:](./images/smilies/icon_wink.gif)
Tutaj właśnie wyjaśnia się większość naszych wcześniejszych wątpliwości...
Antarskie Niebo
Część XIV
DEAR love, for nothing less than thee
Would I have broke this happy dream ;
It was a theme
For reason, much too strong for fantasy.
Therefore thou waked'st me wisely ; yet
My dream thou brokest not, but continued'st it.
Thou art so true that thoughts of thee suffice
To make dreams truths, and fables histories;
Enter these arms, for since thou thought'st it best,
Not to dream all my dream, let's act the rest.
As lightning, or a taper's light,
Thine eyes, and not thy noise waked me ;
Yet I thought thee
—For thou lovest truth—an angel, at first sight ;
But when I saw thou saw'st my heart,
And knew'st my thoughts beyond an angel's art,
When thou knew'st what I dreamt, when thou knew'st when
Excess of joy would wake me, and camest then,
I must confess, it could not choose but be
Profane, to think thee any thing but thee.
Coming and staying show'd thee, thee,
But rising makes me doubt, that now
Thou art not thou.
That love is weak where fear's as strong as he;
'Tis not all spirit, pure and brave,
If mixture it of fear, shame, honour have ;
Perchance as torches, which must ready be,
Men light and put out, so thou deal'st with me ;
Thou camest to kindle, go'st to come ; then I
Will dream that hope again, but else would die.
THE DREAM, by John Donne
Nowy Jork otaczał ją ze wszystkich stron. Tak łatwo było zapomnieć o tym, że to miasto było takie dosłowne i bezpardonowe, jak zapachy kawy i pasztetów płynęły z licznych kawiarni i mieszały się z wyziewami autobusów. Santa Fe było tak bardzo świeżym miastem, powietrze tam było tak radosne, zresztą Roswell było podobne w tym względzie. Liz jednak nie potrafiłaby wyobrazić sobie Nowego Jorku bez tych charaktersystycznych woni, które były mu przypisane.
Syreny i klaskosy buczały w rytmie staccato, nawet w środku nocy, powodując nieco szybsze bicie serca. Po prostu nieco o tym zapomniała. Teraz jednak usiłowała dogonić Michaela stawiającego ogromne kroki w dół Lexington Avenue. Wciągnęła głęboko powietrze i uśmiechnęła się.
-Michael, zwolnij trochę! – zawołała łapiąc go za łokieć. Popatrzył na nią w dół zaskoczony, kompletnie nieświadomy tego, że niemalże musiała za nim biec.
-Przepraszam – mruknął. Zawsze tak robił gdy byli w mieście. Jego kroki niezauważalnie wydłużały się i przyśpieszały, a ona musiała go gonić. Na początku mogła to wytrzymać, potem jednak bolały ją stopy.
Uśmiechnął się a ona wzięła go za rękę gdy zaczęli iść – tym razem powoli.
-Po prostu chcę się tym nacieszyć – wyjaśniła, on zaś skinął głową i spojrzał zezem w górę na niebo.
-Pogoda się chyba nie utrzyma.
-Nie, facet przy biurku powiedział, że rano spadną trzy cale śniegu .
Przeszli pod dużą markizą do znajomych obrotowych drzwi ich hotelu, w którym zawsze zatrzymywała się będąc w Nowym Jorku, zawsze przy Lexington Street.
Zaschło jej w gardle gdy puściła rękę Michaela, modliła się w duchu, żeby nie był na nią wściekły, gdy patrzyła jak znika w obrotowych drzwiach. Podążyła za nim i gdy tylko przedostała się na drugą stronę, jej wzrok padł na Marię, stojącą na środku wielkiego hallu. Michael jeszcze jej nie dostrzegł, choć oczy Marii powiększyły się z niewiarydognym zdumieniem i zaskoczeniem gdy spotrzegła Michaela. Liz musiała się uśmiechnąć, ponieważ jej Maria nie zauważyła wcale, tak bardzo była zaskoczona obecnością Michaela w hotelu.
Poza tym dwa lata to bardzo dużo czasu gdy wciąż kogoś kochasz.
Michael dostrzegł wreszcie Marię gdy podeszli do niej idąc w kierunku hotelowej restauracji i gdy niemalże na nią wdepnął.
-O cholera...!
Liz zerknęła na niego i przez chwilę jej serce wypełniło się sympatią gdy w jego oczach pojawiła się panika.
-Świetny sposób by powitać dziewczynę, Guerin – roześmiała się Maria i wyciągnęła ręce do Liz.
-Kochanie! – zawołała przytulając ją do siebie mocno a Liz poczuła łzy w oczach. Znamomy zapach Marii otoczył ją ze wszystkich stron i wysłał ją z powrotem w czasie do tyłu.
-Więc przywlokłaś struszka aż tutaj – zażartowała Maria odsuwając się nieco od Liz i podchodząc do Michaela, który jeszcze nie odzystał swojego opanowania.
Przez chwilę stali naprzeciwko siebie i po prostu patrzyli na siebie, dopóki Michael nie uczynił ostrożnego kroku w jej kierunku i nie uściskał jej mocno.
-Nie oczekiwałeś mnie tutaj, co? – zażartowała Maria otaczając jego szyję ramionami.
-Liz przyrzekła, że nie będę musiał.
-No to akurat nie jest całkowita prawda – roześmiała się Liz a Maria przewróciła oczami.
-Jestem pewna, że tak było, Liz – uśmiechnęła się szeroko Maria, gdy jej oczy przesuwały się po całej sylwetce Liz. – Wygladasz gorąco! – oceniła a Liz rozjaśniła się pod jej aprobującym wzrokiem. Zmysł Marii w modzie stał się bezbłędny po tylu latach spędzonych w Nowym Jorku i czasami Liz czuła się przy niej jak mała prowincjonalna dziewczynka, choć poruszała się w elitarnych kołach w Santa Fe.
-Ty za to świetnie wyglądasz, Maria – odparła z zachwytem Liz i wzięły się za ręce.
-Chodź – poprosiła Liz Michaela ciągnąc go za ramię. Wydawał się być cały czas oszołomiony i niemalże unieruchomiony, czego Liz nie bardzo mogła zrozumieć.
Chociaż przypomniała sobie, że zaszło między nimi coś dziwnego i przerażającego podczas ostatniej wizyty Marii w Santa Fe – i uświadomiła sobie, że od tamtego czasu nie widzieli się.
***
-Taa, więc zakochała się w Duchu Operowym – burknął Michael grzebiąc widelcem w swojej sałatce.
-Musical? – zapytała niepewnie Maria.
-Facet – odparł Michael zerkając na nią do góry. – Mieszka w Santa Fe i udaje malarza.
-Tak, ty też wydajesz się być szczęśliwy z tego powodu – zauważyła Maria unosząc brew z ciekwością.
-Nie jest Duchem Opery – rzuciła z irytacją Liz, patrząc na niego ostro. Nie mogła zrozumieć dlaczego popadał w swój najgorszy humor gdy Maria była z nimi. Gdyby wiedziała, że tak będzie, nigdy w życiu nie zaaranżowałaby tego spotkania – nie wtedy, gdy tak rzadko widywała swoją najlepszą przyjaciółkę.
-Powiedz mi o nim – zachęciła ją Maria popijając swoją wodę z lodem. Liz uśmiechnęła się, bo nagle z jakiegoś powodu Maria wydała jej się być niesamowicie piękną, o wiele bardziej niż pamiętała. Maria popatrzyła na nią i uchwyciła ten wzrok.
-Co? – roześmiała się z zadowoleniem.
-Jesteś piękna, Mario – uśmiechnęła się ciepło Liz. – Zapominam o tym czasami, gdy jesteśmy daleko. Po prostu wyglądasz wspaniale.
Maria sięgnęła poprzez stół i nakryła jej dłon swoją.
-Też za tobą tęskniłam, Lizzie.
Gardło Liz nagle zacieśniło się, poczuła się tak, jakby nie widziała Marii od dawna i miała jej już więcej nie zobaczyć.
-Więc powiesz mi o tym malarzu czy nie? – roześmiała się Maria zerkając na Michaela i szukając zachęty.
-Nie patrz na mnie – wzruszył ramionami Michael.
-Nazywa się David Peyton i jest naprawdę niesamowity. Ma niezwykły talent i ... – Liz pomyślała przez chwilę zastanawiając się jak go opisać. – Jest niczym piękna zagadka... Chociaż nie wiem, czy to da się zrozumieć.
-Ja powiedziałbym to prościej – zaproponował Michael z irytacją w końcu patrząc na Marię. – Zostawia obrazy na jej progu w środku nocy, jest niepełnosprawy i nosi dziwny rodzaj maski.
Liz miała wrażenie, że zaraz przyłoży Michaelowi czymś bardzo ciężkim, była na niego wściekła. Odwróciła się do niego gotując się w środku.
-Dzięki, Michael!
-Nie ma sprawy.
Liz przewróciła oczami i odwróciła się do Marii, patrzącej na nią z zakłopotaniem.
-Liz, Michael zachowuje się jak ostatni kretyn tylko dlatego, że ja tu jestem. Możesz zachować wszystkie szczegóły dopóki nie odeślemy go z powrotem.
-Taa, dobry pomysł.
-No to idź! – krzyknęła Liz uderzając do moco w ramię. – Boże, dlaczego zawsze taki jesteś? Wiem, że chciałeś ją zobaczyć! – wyrzuciła z siebie Liz. – Pomyśli, że zawsze jesteś takim kretynem!
-Nie, Liz, Maria wie, że jestem kretynem – powiedział rzucając na stół białą lnianą serwetkę i odsuwając krzesło. – Po prostu się jej zapytaj.
-Tylko wtedy, gdy jestem w pobliżu, Guerin – zaoponowała Maria.
Liz oparła łokcie o stół i ukryła twarz w dłoniach.
-Proszę, chcę tylko być z moimi najlepszymi przyaciółmi – jęknęła. – Chciałam żeby to było małe, szczęśliwe spotkanie. Czy to za dużo?
-Najwidoczniej – odparła Maria unosząc brew.
-Co się z wami stało? – zapytała nagle Liz patrząc na Marię. – Jestem już o tego chora i chcę wiedzieć, co się z wami stało!
Nad stołem natychmiast zapadła cisza. Michael poruszył się niespokojnie na swoim krześle gotowy do wyjścia w każdej chwili, choć teraz zawahał się przez chwilę, gdy pytanie zawisło w powietrzu bez odpowiedzi.
-No? – nacisnęła znowu Liz przenosząc wzrok z Marii na Michaela. Maria westchnęła ciężko, złożyła starannie serwetkę i położyła ją na stole.
-Nie powiedział ci?
-Nie, Maria, żadne z was mi nie powiedziało – odparła z wyrzutem Liz. – I myślę, że chyba powinniście.
-Poprosiła mnie, żebym się z nią ożenił – odparł po prostu Michael patrząc na Marię z niewysdłowionym smutkiem. – Chciała mieć ze mną dziecko.
Liz wypuściła powietrze ze świstem i z niedowierzaniempopatrzyła na swoich przyjaciół, a Michael i Maria po prostu patrzyli na siebie, tak jakby porozumiewali się w smutnej ciszy.
-Słucham? – wydusiła z siebie w końcu Liz, nie wierząc własnym uszom że dobrze usłyszała słowa Michaela.
-Słyszałaś go – odparła Maria wpatrując się w Michaela.
-Odmówiłem – wyjaśnił cicho odgarniając włosy z twarzy. Maria roześmiała się sadronicznie opuszczając w końcu wzrok na talerz.
-Dodałabym tylko, że nie tak elegancko. Zaraz, to szło chyba “a dlaczego u diabła miałbym to zrobić?”.
-A dlaczego u diabła miałem to zrobić? – zawołał Michael nieco zbyt głośno.
-Bo mnie kochałeś, pacanie – rzuciła Maria z oczami pełnymi łez. – Przecież mi to powiedziałeś, nie pamiętasz?
-Maria, ja o niczym nie wiedziałam – szepnęła cicho Liz sięgając po rękę przyjaciółki.
-Tak, no cóż, to było trochę zbyt bolesne – Maria pociągnęła cicho nosem. – Możesz to sobie chyba wyobrazić.
Michael pochylił się nad stołem i nie odrywał wzroku od Marii.
-Ja nawet nie wiem, czy mogę mieć dzieci – szepnął oglądając się dookoła nerwowo, przysuwając się do niej jednocześnie. – Zwłaszcza nie tego rodzaju, jakiego byś chciała – dodał łagodnie, na jego twarzy malował się wyraz bólu i żalu. – Dlaczego miałbym kłamać?
-Wiem, jakie jest ryzyko, Michael... wiem, kim jesteś. Po prostu chcę spróbować – szepnęła Maria, pod powiekami znowu pojawiły się łzy. – I nie z kimkolwiek. Z tobą.
Michael oparl się z powrotem o swoje krzesło i skrzyżował ramiona na piersi.
-Po prostu chcesz mnie tutaj, żebym grał w całą tą nowojorską grę.
-Nie prawda! – zawołała Maria i pociągnęła duży łyk wody. – I ty o tym wiesz.
-Wszystko jedno – mruknął rozglądając się dookoła w poszukiwaniu wyjścia awaryjnego. Jednak pozostał w swoim krześle, a Liz uświadomiła sobie, że w gruncie rzeczy to dobry znak.
-Och, wiecie co? – wtrąciła nagle Liz zerkając dramatycznie na zegarek. – Kompletnie zapomniałam o spotkaniu w centrum za chwilę.
-Liz – Maria poprosiła ją oczami. – Nie idź.
-Mówię serio, to prawda – wyjaśniła wstając powoli od stołu. – Kompletnie o tym zapomniałam! – roześmiała się nerwowo odgarniając włosy z czoła gdy Michael podniósł na nią oczy pełne paniki. – Wrócę za jakieś trzy godziny – rzuciła mu i pochyliła się by pocałować go w policzek. – Nie uciekaj – szepnęła rozkazująco tak, by Maria jej nie usłyszała. – Pracuj nad nią.
Potem przesunęła się do Marii i uściskała ją mocno.
-A ciebie, moja droga, oczekuję dziś wieczór w Monkey Bar, dobrze?
-O szóstej – powiedziała Maria ocierając mokre oczy i całując ją w policzek.
-Więc do zobaczenia – przytaknęła Liz odchodząc pośpiesznie z szerokim uśmiechem na twarzy. Nawet, jeśli to było bolesne, to jednak była pewna, że był to pierwszy postęp w ich związku od dwóch lat.
***
Liz stwierdziła z zachwytem, że śnieg nie tylko zaczął padać podczas lunchu, ale również zalegał pobocza chodników na Manhattanie. Chodzenie po śniegu w jej pantoflach wydawało się być raczej śliskim pomysłem i kilka razy Liz poślizgnęła się niezgrabnie na oblodzonej powierchni. Śnieg opadał dużymi płatkami i osiadał jej na rzęsach utrudniając jej widzenie. Liz z tęsknotą pomyślała o parasolce obserwując ludzi śpieszących dookoła niej osłoniętych parasolami. W takich właśnie momentach czuła się jak mała, prowincjonalna gąska w wielkim mieście. Nigdy przedtem nie pomyślała o ochranianiu się przed gęstym śniegiem przy pomocy parasolki.
Tak na prawdę nie miała żadnych spotkań po południu, zarezerwowała sobie ten czas na pobyt z Marią i Michaelem, a jeśli spotkanie źle by wypadło, miała zamiar pójść na zakupy. Liz uśmiechnęła się do siebie i otuliła się ciaśniej płaszczem, i choć wydawało sięto dosyć dziwne, zostawienie Marii i Michaela samych było dobrym posunięciem. Nawet jeśli nie zdawali sobie z tego sprawy, Liz była przekonana, że w końcu dojdą do jakiegoś porozumienia. Liz przystanęła na chwilę i popatrzyła na witrynę sklepu z upominkami i nagle zorientowała się, że myśli o Davidze, jaką też głupią drobnostkę mogłaby mu przywieźć. Zadomowił się w jej myślach na dobre jeszcze zanim wyjechała z Santa Fe. Zdążyli wymienić się paroma e-mailami, z ktorych każdy zostawiał ją bardziej roztargnioną niż poprzedni. Jedno mogła o nim powiedzieć z całą pewnością – że w jego piersi biło serce poety, bowiem każda jego wiadomość, choćby najkrótsza, była pełna romantycznych obietnic i zostawiała ją zarumienioną i podnieconą.
Liz wzdrygnęła się lekko, bynajmniej nie od przenikliwego wiatru, gdy doszła do Times Square’u. Popatrzyła w kierunku Brodway’u i Siedemnastej, zastanawiając sie gdzie teraz pójść. Nagle myśl o kieliszku wina w Marriocie wydała jej się być wyjątkowo ciepła i zachęcająca. Zerknęła szybko na zmienione światła i weszła na śliską ulicę.
Ale zanim sie zorientowała, coś wyrzuciło ją brutalnie w powietrze, aktówka wyleciała z impetem z jej ręki. To była ostatnia myśl, jaką zapamiętała – jak jej papiery pofrunęły na wietrze niczym rozsypane popioły i przeplatały się z padającym śniegiem, zanim upadła boleśnie na dach taksówki. Nie mogła się ruszyć, nie mogła nic powiedzieć, mogła tylko leżeć nieruchomo na plecach, patrząc w niebo, białe z wirującymi płatkami śniegu. Jej głowa uderzyła o przednią szybę taksówki z dziwnym, nieludzkim trzaśnięciem, rozbijając szkło w drobny mak. Ale dlaczego nie była zdolna do poruszenia choćby palcem?
Moment wydawał się być nieskończony gdy leżała patrząc nieruchomo w niebo, jej myśli popłynęły natychmiast w tył, w przeszłość. Potok obrazów zalal jej umysł, zatrzymując się na obrazie Maxa klęczącego przy jej umierającym ciele w Crashdown.
Musisz na mnie patrzeć... musisz na mnie patrzeć... musisz na mnie patrzeć.
Otwórz oczy...
Słyszała głosy dookoła siebie, krzyki i płacze, jakieś znajome niczym bicie jej własnego serca, inne obce i nieznane. Słyszała przerażone krzyki kierowcy taksówki, wiedziała, że macha rękami. Ale nie mogła się ruszać i była jak sparaliżowana.
Nagle pojawił się Max, przeciskał się przez tłum z determinacją.
-Max – muruknęła z trudem, jej szczęka pulsowała przeraźliwym bólem gdy wjęczała jego imię. Pomyślała wtedy o Davidzie, z jakim bólem musiał żyć.
-Jestem tutaj, Liz – zapewnił ją Max, wspinając się na dach taksówki. – Jestem przy tobie, kochanie.
Skinęła głową czując niesamowity ból, gdy ujął jej twarz w dłonie.
-Już dobrze, Liz, jestem przy tobie – powtarzał te słowa, jego spokojny głos odganiał strach, który nie wiedzieć kiedy wkradł się w jej myśli.
-Pomóż – tylko tyle mogła powiedzieć gdy ich oczy spotkały się.
-Po prostu popatrz na mnie, Liz – przypomniał jej łagodnie. - Tak jak wtedy. Popatrz na mnie.
Wsunął ciepłą dłoń pod jej sweter i położył ją na jej sercu, drugą rękę podłożył pod jej głowę. Jak poprzez mgłę zastanowiła się, jak może być tak śmiały i tak niefrasobliwy z tymi ludźmi tłoczącymi się dookoła nich.
-Uważaj – wymruczała z trudem.
-W porządku, Liz, tak naprawdę nie ma ich tutaj.
Skinęła głową bez słowa, zastanawiając sie dlaczego jego słowa były tak pełne sensu, gdy poczuła jak żar obejmuje całą jej klatkę piersiową.
-Uzdrawiam cię, Liz. Po prostu to zaakceptuj.
Poczuła, jak jego energia przechodzi przez całe jej ciało, jej głowę, jej piersi... popłynęła w dół do palców stóp i spowodowała, ze zaczęła drżec.
-Jak? – szepnęła gdy pocałował ją lekko w czoło.
-Przez twoje sny, Liz – wyjasnił odgarniając włosy z jej oczu. Jego siła zaczęła emanować z jej ciała,trzęsła się tuż obok niego gdy uniósł ją powoli.
-Lepiej? – zapytał łagodnie, jego ciepła dłoń nadal była przyciśnięta do jej piersi, jego palce lekko musnęły materiał jej biustonosza gdy cofnął rękę.
Skinęła głową patrząc na niego.
-Co się stało, Max? – zapytała z lekkim zaniepokojeniem. Dookoła nich na chodniku tłoczyli się ludzie, nikt jednak nie próbował z nią rozmawiać.
-Chodź ze mną – poprosił zamykając jej dłoń w swojej i kierując ją z dala od tłumu. – Zignoruj ich i chodź ze mna.
Poprowadził ją poprzez śniegowy, miękki koc otulający ulice. Cały czas prowadził ją z dala od zbiegowiska.
-Max?
-Po prostu chodź ze mną – powtórzył patrząc na nią przez ramię i uśmiechając się do niej zachęcająco.
Przy Maxie zawsze czuła się tak bezpiecznie, tak jak teraz, pomyślała gdy poprowadził ją w dół ulicy ku Rockefeller Center.
-Chciałem, żebyś to zobaczyła jeszcze raz – uśmiechnął się szeroko gdy ukazała się przed nimi tafla lodowiska. – Wtedy gdy rozmawialiśmy.
-O czym, Max? – zapytała Liz odrwacając się do niego z zaskoczeniem. Z jakiegoś powodu cała ta ich dziwna odyseja miała jakiś osobliwy sens. Wypadek z taksówką, uzdrowienie jej a teraz znowu przyprowadzenie jej na lodowisko.
-O tobie, Liz – odparł łagodnie biorąc jej dłoń w swoją. – O twoim życiu – uścisnął jej dłoń mocno, popatrzyła na niego, jego złote oczy błyszczały emocjami.
-To właśnie to, Liz – wyjaśnił z Zaskakującą czułością. – Gdzie wszystko się skończyło, kochanie.
-Gdzie co się skończyło? – zapytała marszcząc nos z niezrozumieniem.
-Musisz się teraz obudzić.
-Nie – zaprotestowała gwałtownie rozglądając się dookoła. – Nie obudzę się, Max.
-Umierasz, Liz. Jeśli teraz nie zaskoczysz, nie uda im się ciebie uratować.
-Co?! – krzyknęła ze zdziwieniem, ale ciepłe, złote oczy patrzyły na nią ze współczuciem.
-Liz, spałaś przez trzydzieści osiem dni, i to jest niemalże za długo.
-Boże, Max, ty chyba zwariowałeś! – zaczęła się śmiać i pocierać jego dłonie o swoje. – Oczywiście, że nie spałam.
-Liz, nie rozumiesz – powiedział łagodnie. – Jesteś w śpiączce. Trzydzieści osiem dni temu zostałaś potrącona przez taksówkę... i do tej pory się nie obudziłaś.
-Nie, zobacz, mylisz się, Max – roześmiała się dziwnie rozglądając się dookoła nich usiłując zrozumieć. – Śniłam kiedyś o tobie i to jest to.
-Nie budzisz się, bo nie chcesz pozwolić mi odejść – wyjaśnił.- Musisz w końcu na to pozwolić, Liz, musisz żyć.
-Nie chcę – nagle zrozumiała, wiedziała, że miała go przy sobie przez te tygodnie w samym środku tego jakże realistycznego snu. – Nie pozwolę ci odejść.
-Ja nie żyję, Liz – szepnął biorąc jej twarz w swoje dłonie. – Ta wersja mnie zginęła osiem lat temu. Zawsze to wiedziałaś.
Łzy zmąciły jej wzrok.
-Co chcesz mi zrobić, Max? – jej serce wypełniło się niesamowitym bólem.
-Chcę ci pomóc. To właśnie starałem się zrobić przez cały czas, pomóc ci odejść.
-Nie mogę – zaprotestowała potrząsając głową. – Nie chcę.
-Liz, jeśli nie wybierzesz życia, umrzesz w tym szpitalu – szepnął cicho przybliżając jej twarz do swojej. – Umrzesz a ja nigdy cię nie odzyskam.
-Ale ty nie żyjesz, powiedziałeś to przed chwilą – przypomniała lekko. – Więc będziemy mogli być razem jeśli i ja umrę!
Potrząsnął powoli głową przesuwając dłoń po jej włosach.
-Liz, tej wersji mnie już nie ma. Tak samo jak pięknej, siedemnastoletniej dziewczyny, którą obserwowałem siedząc w Crashdown godzinami.
-Co chcesz powiedzieć, Max? – rozpłakała się, a on przyciągnął ją do siebie. – Powiedz mi.
-Twoje serce wie to już od dawna, Liz – wyjaśnił łagodnie. – Twój umysł zaczyna to akceptować – wcisnął jej coś do ręki i gdy tylko zerknęła na to coś, od razu wiedziała. Proteza Davida Peytona.
Liz patrzyła na nią w dół ściskając ją mocno w palcach.
-Jeśli się obudzę, stracę cię.
-Odnadziesz mnie – poprawił ją lekko. – Czekam na ciebie w Santa Fe. Ta wersja mnie potrzebuje cię bardziej niż jakakolwiek inna... potrzebuje twojej miłości, twojego uzdrowienia. Boże, twojego najprostszego dotyku, Liz.
-Też go kocham, ale... – usiłowała nabrać powietrza do płuc.
-Nie zapomniałaś o przeszłości.
Skinęła głową z trudem wtulając twarz w chłodną skórę jego kurtki, czując wyraźny rytm jego serca pod policzkiem.
-Bardzo go kocham, Max. Już.
-Więc jedyne, co musisz zrobić, to obudzić się.
-Czy David wie? Wie kim jest?
-Tak – przytaknął gładząc ją po włosach, uspokajając ją tak, jak tylko on potrafił. – Ale nic nie pamięta.
-O mnie?
-O tym, co oni mu zrobili – urwał na chwilę, a potem sam siebie poprawił. – Mnie zrobili. Liz, to będzie bardzo trudne dla niego mówić o tym. W jego umyśle są miejsca, które nie są jasne jak pozostałe, wspomnienia, które są niekompletne i pogubione. Ale doskonale wie, kim jesteś, a szczególnie co dla niego znaczysz.
-Dlaczego więc ukrywał się przede mną? – zawołała. Dlaczego po prostu mi nie powiedziałeś, Max? Boże, mogliśmy być razem!
Odsunął się od niej gładząc jej policzek kciukiem, tak samo jak David ostatniej nocy, kiedy go widziała.
-Czy to w ogóle się stało, Max? Czy ja go kiedykolwiek spotkałam? Obrazy, były prawdziwe?
-To wszystko stało się zanim przyjechałaś do Nowego Jorku – skinął głową. – I usiłowałaś to rozwikłać wtedy, w twoich snach.
Odsunął się od niej jeszcze bardziej, tak młody i tak przystojny, niczym zapomniany fragment dzieciństwa, rozpływając się w tło.
-Nie idź – szepnęła, łzy paliły jej oczy.
-Otwórz oczy, Liz – zachęcił ją łagodnie cały czas odsuwając się. – Musisz żyć, Liz.
-Muszę wiedzieć, dlaczego David ukrywał się przede mną – nacisnęła gdy oddalił się od niej jeszcze bardziej, zostawiając ją stojącą samotnie. – Proszę, Max.
Odwrócił się wtedy do niej ze smutnym uśmiechem za słowami “Kocham cię” na ustach, a potem odwrócił się do niej plecami.
-Max! – zawołała przyciskając kurczowo dłonie do piersi. Nie mogła oddychać, nie mogła czuć niczego oprócz narastającego bólu w piersi i w gardle.
Ale wtedy odwrócił się do niej, długie wlosy opadały mu na ramiona i poruszał się o wiele wolniej. Jego twarz była oszpecona, tak jak jej powiedział, poprzecinana licznymi, ostrymi bliznami, jego szczęka była zniekształcona i spuchnięta, ale... wciąż był jej Maxem, pięknym w dziwny, inny sposób, gdy podchodził do niej ostrożnie, przy każdym kroku wspierał się na kuli.
-Dlaczego mi po prostu nie powiedziałeś? – wymruczała ocierając łzy gdy podszedł do niej bliżej.
-Nie zasługiwałem – wyjaśnił powoli. – Czułem.
-Na co nie zasługiwałeś, Davidzie? – zapytała, chociaż wiedziała, że był teraz Maxem.
-Na ciebie, Liz – odparł podchodząc do niej blisko. – Twoją miłość.
-Jak mógłbyś kiedykolwiek nie zasługiwać na moją miłość?
-Brzydki – odparł po prostu patrząc w dół na ziemię. – To... ja, Liz.
Przytuliła go nie dbając o to, jak mocno go przyciska do siebie.
-Kocham cię, Max. Wiesz o tym.
Pocałował czubek jej głowy bardzo czule i delikatnie, a nawet nieśmiało.
-Nawet jak... teraz? – zapytał, jeo słowa były tak niewyraźne, jakby miał na sobie maskę.
-Zawsze, nawet, gdy przychodziłeś do mnie w snach – zawołała cicho przytulając go jeszcze mocniej. – Kocham cię – szepnęła znowu przyciskając twarz do jego piersi.
Odetchnął cicho i otoczył jej plecy ramionami przytulając ją do siebie.
-Zostawiłem... cię.
-Żeby mnie uratować – zaoponowała. Odsunął się nieco od niej i spojrzał na nią, jego oczy powiększyły się ze zdumieniem. – Zawsze to wiedziałam, Max.
Łzy pojawiły się w jego oczach gdy skinął głową i odwrócił od niej wzrok.
-Spójrz na mnie – szepnęła ujmując w dłonie jego pokiereszowaną twarz i powoli odwracając ją ku swojej, dopóki ich oczy nie spotkały się. – Jesteś piękny, Max.
-Nie – zaprzeczył potrząsając głową, a potem na jego twarzy pojawił się powolny uśmiech, tak że nawet jego cienie zniknęły. – Zdumiewający. Ty piękna.
-Naprawdę czekasz na mnie? W domu?
-Bardzo zmartwiony – powiedział cicho. – Strach... stracić cię.
-Co muszę zrobić, Max? – zapytała czując jak jej serce bije szybko ze zniecierpliwieniem. – Powiedz mi.
-Proste – szepnął gładząc ją po włosach z miłością. – Otwórz...
-Moje oczy – dokończyła, a on skinął głową.
I po prostu to zrobiła.
Zimny wiatr zamienił się w ciepło przykrycia. Uczucie ramion Maxa zmieniło się w dotyk zmartwionej dłoni Michaela na jej ramieniu. Dźwięk klaksonów i śmiechu zamienił się w szepty pielęgniarek gdy powoli uniosła powieki.
Mogła tylko popatrzeć w bok na moment, nie mogła się w ogóle ruszyć gdy potoczyła wzrokiem po pokoju. Michael siedział obok łóżka i czytał gazetę, jego ciepła dłoń leżała na jej ramieniu. Obok niego spała na siedząco Maria, opierając głowę o jego bark. Liz zamrugała oczami gdy jasne światło dotarło do jej oczu, po prostu słuchała dziwnych dźwięków z pokoju, szczególnie jednego, uporczywego pikania.
Michael popatrzył na nią nagle sponad gazety, chociaż była pewna, że nie poruszyła się. Jego brązowe oczy powiększyły się z zaskoczeniem, niemalże zszokowany gdy patrzył na nią bez słowa. Zamrugała kilka razy, a on dalej milczał, po prostu gładząc jej rękę. Ten moment był niczym ukradziona chwila między nimi, ciągnął się niczym wieczność, jego oczy utkwione w jej.
Tak samo, jak wiele lat temu na zalanym słońcem zboczu wzgórza, gdy wyszedł z jaskini bez Maxa i spotkał jej oczekujący wzrok. Tym razem ta chwila była jak negatyw fotografii, zamiast śmierci niosła ze sobą życie. Zamiast utraty Maxa, zwracała go w jej sercu, gotowa by oddać go wszystkim.
Wróciła znad krawędzi z wiadomością, która zmieni życie ich wszystkich na zawsze, i to była ostatnia rzecz, o jakiej pomyślała zanim bezgłośnie powróciła w sen, słysząc krzyk Michaela:
-Zawołajcie lekarza!