Mam chwilowo dosyć podręczników i notatek, musiałam się oderwać. Oto kolejna część. Widać, że brak mi konsekwencji w działaniu...
Uprzedzałam już, że mam w planach trzy kolejne sequele czy nie...? Bo większość niewykorzystanych wątków z TNJ pojawi się w dalszych częściach.
Taaak... Jennie zdecydowanie będzie miała niespodziankę... /odkaszlnięcie na stronie/.
Khym.
Onarku - oj, współczuję konstytucji... w życiu. Przenigdy. To, co mam na moim wosie w zupełności mi w tej kwestii wystarczy... żeby jeszcze tym się maltretować na studiach
![Wink :wink:](./images/smilies/icon_wink.gif)
No i bardzo mi miło. Nie byłam pewna, czy miętówki Michaela to już przegięcie czy jeszcze mogę sobie pozwalać
W każdym razie teraz uśmiejecie się bardziej, bo cała część jest Michaela. Li i jedynie.
Bonne lecture czy jakoś tak.
Część 10
Michael:
Nigdy w życiu nie widziałem takiej ilości śniegu, który po prostu sypał się z góry i sypał... i zupełnie nie miał końca. Dziwne. Momentami padał lżej i powiedziałbym zupełnie znośnie, tak, że nawet wszystko było wyraźnie widać. I tak było na przykład nad ranem. Ale wieczorem śnieg zaczął tak sypać, że znikły wszelkie światła Manhattanu. Podobno w całym New Jersey i Nowym Jorku ogłoszono stan klęski żywiołowej i Isabel stwierdziła, że to istny cud, że nasz samolot jeszcze jakoś wylądował. Ze względu na doprawdy niezwykłe opady atmosferyczne buda Alex młodszej została zamknięta i smarkula przesiadywała w domu całymi dniami, razem z Chrisem. Jennie usiłowała jeździć na swoja uczelnię, ale z różnym skutkiem.
-Świetny pomysł z tym szczytem, Maxwell – burknąłem. Siedziałem rozwalony na kanapie w salonie Isabel – trzeba przyznać, że miała bardzo wygodne mieszkanie.
-Nie marudź – mruknął Max. – Jak myślisz, założyć krawat czy nie...?
-Będą cię mieli za co powiesić – mruknąłem do siebie. – A swoją droga żadnej równowagi w tym kraju, u nas upał, że cała woda z człowieka paruje, tu z kolei sypie tak, że nosa z domu nie możesz wyściubić... Ciekaw jestem, jak my mamy tam dotrzeć, nie mamy ze sobą łopat!
-Dennise mówi, że organizacją mamy się nie przejmować – odezwała się Jennie zjawiając się niepostrzeżenie za naszymi plecami. Wzdrygnąłem się lekko.
-Dennise i Dennise, ciągle o niej słyszę i ani razu nie widziałem – skrzywiłem się. Max klepnął mnie po ramieniu.
-No, bracie, ty to nie powinieneś tak się palić do oglądania kogokolwiek... bo Maria z kolei da ci popalić – uśmiechnął się. Podniosłem oczy do sufitu.
-To za wysokie progi jak na nogi Dennise – oznajmiła Alex również wsuwając się niepostrzeżenie do pokoju. No co one miały z tym wężowym skradaniem się, to doprawdy nie rozumiem... – To są jej słowa, nie patrz tak na mnie, nic jej nie powiedziałam – powiedziała do Chrisa. Wszyscy mają tendencje do złażenia się w jedno miejsce...
-Ty nie musisz nic mówić – mruknął rozdrażniony Chris. –Przy tobie i tak wszyscy głupieją.
O, co do tego, to mogłem się z nim zgodzić. Alex wydawała mi się być impertynencką gówniarą i tyle, która potrafiła być przerażająca. Momentami.
Impertynencka gówniara pokazała Chrisowi język.
-O której mamy być gotowi? – w drzwiach ukazała się zdenerwowana Isabel. Jennie westchnęła ciężko.
-Wszystko jedno – odparła jednak cierpliwie. – Jak będziecie gotowi, to wyjdziecie po prostu z domu, na dole będzie na was ktoś czekał.
-Mam nadzieję, że nie będziemy przedzierać się przez śnieg, bo zdecydowałam się założyć szpilki – westchnęła Isabel.
-Weź lepiej rakiety śniegowe – poradziłem złośliwie. – Wysadzą nas w jakimś lesie i nie będziesz miała ochoty wracać piechotą do Nowego Jorku w szpilkach!
-To może jednak lepiej my... – zaczęła subtelnie Jennie, ale Max spojrzał na nią poważnie.
-Córko – powiedział spokojnie. – Już to omawialiśmy.
Prychnąłem śmiechem. Max mówiący „córko” patriarchalnym tonem – po prostu cacy, nic tylko boki zrywać. Nie no, fajnie, że odnosili się do siebie z szacunkiem, ale to jego „córko”, naładowane patosem... ech, co tu dużo mówić – cały Max!
-Tato – Jennie też miała charakterek. Zwłaszcza, gdy miała do pomocy zarówno Alex młodszą jak i Chrisa, nabierała wtedy jakiejś dziwnej niemal bezczelności. – My pojedziemy.
-Nie – głos Maxa był jak stal. Heh. Dobrze, że potrafił się jeszcze przeciwstawiać babom.
-Wujku – oho, Alex uderza w błagalny ton. – Wujku, czyżbyś nie miał do na zaufania? – niewinna minka i trzepot rzęs. No właśnie, nie mamy zaufania. JA nie mam. – Po pierwsze nie jesteśmy bezbronni. Po drugie mamy talenty dyplomatyczne... – „jak cholera” dodałem w myślach. W każdym razie słowa Alex bez wątpienia podawały w wątpliwość nasze talenty dyplomatyczne. – Po trzecie znamy już niektórych, na przykład znamy Dennise i jej brata, Jacquesa...
-Znamy? – zdziwił się Chris.
-Zamknij się – rzuciła do niego Alex. – Ja mówię. Po czwarte jesteśmy młodzi i pełni energii – no, super, wychodzi z tego, że my jesteśmy zramolałymi starcami! – Po piąte ja i Jennie w zupełności damy sobie radę z każdym... – tak, Alex każdego przegada. – No i w końcu, po szóste, co tu dużo ukrywać – lepiej znamy Nowy Jork i jesteśmy po prostu sprytniejsi.
No to wykombinowała na koniec, nie ma co! Nadmiar argumentów jednak zdetonował nieco Maxa – może zresztą to był ich kaliber, chyba ogłuszył go zwłaszcza ten, że Alex i Jennie poradzą sobie z każdym. Chyba nie przypadała mu do gustu ta myśl... Alex szykowała się do kolejnego ataku, Jennie i Chris mieli już zwycięskie miny. Nie tak prędko...
-Zostajecie w domu – mruknąłem gniewnie. – Bez dyskusji. Może i jesteśmy zramolali, ale zaręczam ci, że sprytu też nam nie brak – mina Alex mówiła, że ona jest zupełnie odmiennego zdania, co mnie tylko rozsierdziło. – Zresztą, o co ten cały spór, siedzicie na tyłkach i macie prawo ruszyć się stad, jeśli do północy nie damy wam żadnego znaku życia!
Alex błysnęła złowrogo oczami i widziałem, że szykowała się już do ostrej odpowiedzi, ale nagle jej nastrój zmienił się, dosłownie z chwili na chwilę. Uśmiechnęła się słodziutko.
-Dobrze – zgodziła się niespodziewanie. – Bardzo dobrze. Mamy tylko nadzieję, ze będzie się wujcio świetnie bawił...
Było w niej teraz coś dziwnego, przebiegłego. Ja nie wiem, ale to jakaś lipa z tymi genami! Te dzieciaki w ogóle nie odpowiadały charakterom swoich rodziców, ale to w ogóle. Chyba pozamieniali się miejscami, tylko nie wiem, jakim cudem...
Popatrzyłem na nią podejrzliwie i już byłem gotów spasować i na wszelki wypadek ustąpić jej – ten uśmiech zdecydowanie mi nie pasował. Max nie brał w tym udziału, w końcu zdecydował się na krawat i usiłował go sobie zawiązać, nie wiem czemu nie wychodziło mu to jakoś. W końcu Chris zlitował się nad nim i zawiązał mu krawat jak należy, a wówczas w drzwiach ukazała się Isabel. Nie zwróciłem uwagi na jej ciemnobrązową, elegancką sukienkę i perły na szyi. Olać, co się mam stroić. Lubię moje dżinsy i jak się coś komuś nie podoba, to niech się wypcha.
-Chodźmy wreszcie, bo się rozmyślę – poprosiła zdenerwowanym głosem.
-Myślicie, że oni na nas czekają...? – zapytał niepewnie Max. Podniosłem się energicznie z kanapy.
-Zaraz się przekonamy – mruknąłem.
Ubraliśmy się i ruszyliśmy do windy, za nami zaś, jak w pochodzie, ruszyli Chris, Alex i Jennie.
-A wy gdzie? – huknąłem na nich. Alex wysunęła się nieco na przód.
-Odprowadzić – odparła uśmiechając się niewinnie. Najchętniej to wysłałbym tę zakazaną trójcę z powrotem do ich pokoi, ale Isabel pociągnęła mnie za rękaw.
-No chodźmy już – poprosiła. – Coraz bardziej się denerwuję...
W milczeniu zjechaliśmy na dół. Alex wpadła w iście szampański humor, Isabel i Max denerwowali się, jak to oni, a mnie irytowały uśmieszki, które teraz pojawiły się również na twarzach Chrisa i Jennie. Jezu. Trzydzieści pięć pięter w ich towarzystwie. Miałem ochotę przyśpieszyć tę cholerną windę.
Wysiedliśmy na parterze i znaleźliśmy się w eleganckim, wielkim hollu. Idealnie matowa posadzka ze szklanych płyt była lekko podświetlona od dołu, zawsze interesowało mnie, jak oni to zrobili. Wyglądało super, o ile, rzecz jasna, nie było zabłocone. Ale w tej parszywej dzielnicy nic nigdy nie było brudne w budynkach takich jak ten, wszystkie chromowane poręcze były wyczyszczone aż do granic, podobnie jak metalowe, kręcone schody wiodące do zacisznej kawiarenki na pierwszym poziomie dla mieszkańców tego Eldorado. I do tego kwiatki – nie żadne tam pospolite róże albo tulipany, skąd. Białe orchidee i storczyki, jak twierdził Chris, w matowych, szklanych wazonach. I dwóch portierów przy szklanym kontuarze... oszaleć można było.
Pod ścianą stały fotele i eleganckie stoliki – Isabel wyjaśniała, że jeśli ktoś nie chciał wpuszczać gościa, to mógł sobie z nim usiąść na dole. Taa. W każdym razie na jednym z tych foteli siedział spokojnie facet w czarnej, cholera jasna, liberii... Na nasz widok podniósł się służbiście i podszedł sprężystym krokiem. Skłonił się lekko przed nami.
-Nazywam się Thomas Patterson – oznajmił spokojnie. – I będę starszym kierowcą jaśnie państwa.
Zaskoczony popatrzyłem na Isabel i Maxa – byli tak samo zdziwieni jak ja. Rzuciłem okiem na Alex i jej kompanów, którzy kulili się ze śmiechu. Popatrzyłem jeszcze raz na Thomasa Pattersona, który był naszym starszym kierowcą. Liberia, czarna czapka z daszkiem, białe rękawiczki... o żesz...
Zaraz. A co znaczy to „starszy kierowca”? Że niby był od nas starszy...?
-Ekhm... tak – mruknął Max, niezupełnie przyzwyczajony do tego typu zachowań.
-Czy jaśnie państwo są już gotowi? – zapytał Thomas Patterson, kierowca. Bezsilnie skinęliśmy głowami. – Jaśnie państwo pozwolą, limuzyna już czeka – uczynił gest ręką w stronę wejścia. Za szklaną przednią ścianą budynku, za szerokimi, szklanymi drzwiami okutymi stalą, za czerwonym baldachimem i dwoma chłopcami w płaszczach, którzy otwierali przed każdym drzwi, w tumanach śniegu, zajechała właśnie... długa jak połowa metra, czarna i lśniąca limuzyna z zaciemnionymi oknami.
Wpatrywaliśmy się w nią zaskoczeni, ba – nawet zszokowani. Szczęki po prostu nam opadły.
Jennie, Alex i Chris wybuchnęli teraz niekontrolowanym śmiechem.
-Czy możemy iść? – zapytał służbiście Thomas Patterson, w jego ręku pojawił się nagle czarny, ogromny parasol.
-Dlaczego starszy kierowca...? – wyrwało mi się, zupełnie nie wiem dlaczego i jak. – Ta limuzyna przyjechała sama...?
-Michael! – zgromiła mnie szeptem Isabel, ale Thomas Patterson, starszy kierowca, uśmiechnął się tylko.
-W limuzynie kierowcą jest Lincoln Winkfeld – odparł z niezmąconym spokojem. Lincoln. Miał nas wozić Lincoln. Świetnie. Nikt mi nie uwierzy. – Zwykły kierowca. Ja jestem starszym kierowcą. Czy jaśnie państwo są już gotowi?
Popatrzyłem niepewnie na swoje dżinsy, na ubranego w liberię Thomasa Pattersona, który był starszym kierowcą, na czarną, lśniącą limuzynę, znów na siebie... i zrozumiałem, czemu Alex tak łatwo uległa bez walki. Spodziewała się czegoś takiego, zołza jedna, wszyscy troje się spodziewali!
-Królewski pojazd – usłyszałem zduszony śmiech Alex – okazał się być nie karetą, jak przypuszczaliśmy, a limuzyną...!
Wszyscy troje zaczęli się wręcz dusić od śmiechu. Czekajcie, zmory jedne, już ja was urządzę!
-Już idziemy – powiedział Max do Thomasa Pattersona, który był naszym kierowcą... starszym kierowcą, i odwrócił się do tej trójki potworów. – Szukacie po północy – szepnął Jennie do ucha przytulając ją. Skinęła głową i to mnie otrzeźwiło.
Isabel zaś pożegnała się wylewnie z Alex – która, jeśli można sądzić po jej minie, nie była tym specjalnie zachwycona czy też wzruszona.
Ruszyliśmy we czwórkę do wyjścia – ja, Isabel, Max i Thomas Patterson, który itd. Dwóch chłopców w identycznych płaszczach otworzyło przed nami szklane drzwi, Thomas itd otworzył swój wielki, czarny parasol, z limuzyny wyskoczył drugi kierowca, ten zwykły, również z rozłożonym identycznym parasolem, i osłaniając nas przed tumanami śniegu błyskawicznie przetransportowali nas do limuzyny. Obejrzałem się jeszcze – trójka potworów stała i chichrała się z nas w kułak. Cholera, jeszcze się z nimi policzę – co tam, że to potomstwo Maxa i Isabel. Diabelstwo, nie potomstwo!
Ale szybko o tym zapomniałem, przynajmniej chwilowo. Pierwszy raz w życiu jechałem limuzyną. Skórzane siedzenia, przemyślne oświetlenie, butelka szampana i jakieś drobiazgi do gryzienia. Obejrzałem to dokładnie – orzeszki, ale jakieś takie nietypowe. Ugryzłem ostrożnie jednego.
-Nawet dobre – stwierdziłem. – Co to jest?
-Michael! – zawołała szeptem Isabel. – Przestań!
-No co? – zdziwiłem się. – Orzechy są po to, żeby je jeść, a nie, żeby na nie patrzeć!
Isabel popatrzyła na mnie i wyraźnie nie mogła znaleźć słów, które by jej odpowiadały. Wzruszyłem ramionami i demonstracyjnie zjadłem orzeszka.
-Pilot – zauważyłem po chwili. – Jakiś pilot tu leży.
Istotnie, między kieliszkami do szampana leżał sobie spokojnie pilot, który wyglądał tak samo jak pilot telewizyjny. Sięgnąłem po niego.
-Zostaw to, Michael – mruknął Max.
Nacisnąłem jakiś guzik i ni stąd ni zowąd włączyło się radio.
-Max, powiedz mu coś! – zażądała Isabel, ale Max machnął tylko ręką.
-Bardziej interesuje mnie to, gdzie jedziemy, a nie co on robi – odparł wyglądając przez zaciemnione szyby, które jednak od tej strony były całkiem przejrzyste.
Za oknami widać było wciąż padający śnieg – to chyba istotnie była klęska żywiołowa. Ale śnieg jakby trochę stracił na mocy, dawała się dostrzec i okolica, przez jaką jechaliśmy. Same wielkie pałace i kute w żelazie bramy.
-Jesteśmy w Bayport – stwierdziła z lekkim zdziwieniem Isabel.
-Nic mi to nie mówi – wzruszyłem ramionami.
-Bayport... to coś w rodzaju Beverly Hills – wyjaśniła.
-Myślałem, że to Manhattan jest czymś w rodzaju Beverly Hills – zauważył Max.
-Manhattan to miejski odpowiednik Beverly Hills – poprawiła Isabel. – Na Manhattanie mieszkania należą do tych najdroższych, ale najdroższe domy są w Bayport. Właściwie to nie domy, tylko rezydencje miliarderów...
Limuzyna skręciła lekko i przejechała przez ogromną, elegancką, żelazną bramę i jechaliśmy przez dłuższą chwilę przez pogrążony w śniegu park. Okrążyliśmy okrągły trawnik i zatrzymaliśmy się przed jasno oświetloną bryłą pałacu. Wejście do pałacu, nieco wysunięte, opierało się na wysmukłych białych kolumnach. Na kamiennych schodach był rozwinięty czerwony chodnik, a z otwartych szeroko podwoi wylewało się światło. Wzdłuż chodnika, po jego obu stronach, na każdym stopniu, stali wyprostowani jak struny młodzi chłopcy w jakiś mundurach. Popatrzeliśmy po sobie – na naszych twarzach malowała się niepewność i pewne onieśmielenie. Oto zamierzaliśmy wejść w świat, o jakim do tej pory w ogóle nam się nie śniło, a zwłaszcza o którym nie śniło się moim dżinsom.
Drzwi limuzyny otworzyły się i nie widząc innej rady wysiedliśmy z samochodu. To miejsce było w jakiś przemyślny sposób zakryte i nie hulał tu śnieg. Jak na premierze kinowej. Pomyślałem, że przyjmowali nas z honorami, jak... jak prawdziwą dynastię.
Mieliśmy teraz przed sobą czerwony dywan, otwarte szeroko podwoje pałacu, rozjarzony kandelabr z hollu rzucał jasne światło na schody, zresztą, na wszystkich kolumnach zainstalowano eleganckie oświetlenie. Młodzi chłopcy w mundurach wyprężyli się służbiście i wszyscy, jak jeden mąż, zasalutowali, ich mundury, jednakowe, granatowe ze srebrnymi guzami i sznurami tworzyły zwarty szereg, guziki i srebrne sznury lśniły w świetle. Ponad głowami tych umundurowanych załopotały nagle jakieś sztandary.
Rany.
Te mundury mnie zastanowiły. Znałem co nieco wojsko, nie tylko dlatego, że chyba każdy chłopak w jakimś stopniu jest tym zainteresowany, ale też i dlatego, żeby umieć rozpoznać przeciwnika w razie czego. A te mundury... nie pasowały do niczego, co znałem, to były galowe mundury nie wiadomo kogo. Być może to były nasze galowe mundury, antarskie...
Ze schodów zszedł jakiś człowiek, w ciemnogranatowym mundurze, ze srebrnym sznurem przewieszonym przez pierś, z jakimiś naszywkami i dystynkcjami, których nie mogłem rozszyfrować... był szczupły i miał dumną twarz, z niezwykłym wręcz wąsem. Nigdy nie udało mi się takiego wyhodować. Miął przypasaną do boku chyba szablę...
-Komandor pułkownik Philip de Ralleyard – trzasnął obcasami, zasalutował przepisowo przede mną i Maxem i ukłonił się nisko przed Isabel. – Jestem zaszczycony, że jaśnie państwo zechcieli łaskawie przyjąć moje skromne zaproszenie – miał uczciwy głos. No co – niektórzy oceniają po oczach, inni po twarzy, to ja po głosie. – To niezwykły honor dla mego domu, że Jego Wysokość raczy zaszczycić nas swoją obecnością – powiedział z szacunkiem do Maxa. – Cieszymy się również, że wraz z Jego Wysokością przybyli tak zacni goście.
Popatrzyliśmy po sobie lekko zdezorientowani.
-Jaśnie państwo pozwolą do środka – arystokrata z wąsem uczynił gest zapraszający w stronę rzęsiście oświetlonego wejścia. – Na tę niezwykłą okazję przybyli najwierniejsi Państwu ludzie z najdalszych krajów.
Nie bardzo wiedząc co robić, ruszyliśmy za gospodarzem do środka. Mundurowi wciąż salutowali, sztandary wisiały spokojnie, a my weszliśmy do środka. Natychmiast bezszelestnie pojawili się lokaje i zabrali nasze okrycia.
Pod olbrzymim kandelabrem stała jakaś kobieta – w oszałamiająco eleganckiej sukni, wyraźnie wieczorowej, ozdobiona klejnotami w subtelny sposób. Bo ja wiem, ile ona mogła mieć lat? Pod pięćdziesiątkę pewnie, ale trudno było powiedzieć, jej regularne rysy nic nie zdradzały. Nieco za nią stało dwoje młodych ludzi – dziewczyna i chłopak. Dziewczyna była owszem, bardzo ładna, ale nie zwróciłem na nią większej uwagi, nie byłem w końcu jak Kyle. Chłopak z kolei nie miał na sobie munduru, tylko smoking.
Popatrzyłem na swoje dżinsy i czarną koszulę i poczułem się tu dziwnie nie na miejscu. Być może rzeczywiście należałoby pojawić się w smokingu... Max zresztą też śmiesznie się prezentował, w tym swoim krawacie i normalnym garniturze – przy tych mundurach i smokingach... Tyle że chyba nawet nie zwrócił na ten fakt najmniejszej uwagi. W przeciwieństwie do Isabel, która popatrzyła na elegancką suknię tej kobiety, która prawdopodobnie była żoną naszego arystokraty – komandora pułkownika, jak i na wieczorową suknię dziewczyny, ale nie dała nic po sobie poznać – uniosła tylko nieco głowę.
-Jego Wysokość pozwoli, że przedstawię moją rodzinę – pułkownik zatrzymał się między nami a ta niewielką grupką. – Moja żona, Madelaine de Ralleyard – wskazał na elegancką, piękną kobietę. Max nie bardzo wiedząc, co robić, wyciągnął do niej dłoń – ujęła ją i jednocześnie skłoniła się z wprawą.
-Jestem zaszczycona, Wasza Wysokość – powiedziała cicho pełnym szacunku głosem. Max skinął głową.
-Moje dzieci, Dennise i Jacques de Ralleyard – pułkownik wskazał na dwójkę swojego potomstwa, którzy jednocześnie ukłonili się tak, jakby uczono ich tego od najmłodszych lat.
Hej... zaraz, więc to była ta Dennise, z którą trójka naszych potworów miała kontakt, i która to rzekomo wariowała w obecności Chrisa...? Hm.
-Wasza Wysokość pozwoli teraz do sali balowej – pułkownik de Ralleyard ugiął się ponownie. Max poruszył się niespokojnie i rzucił mi dziwne spojrzenie. Wiedziałem, co go uwierało – tytuł. Max nigdy nie lubił tytułomanii, ale chwilowo lepiej było nie ryzykować i prosić tych ludzi, żeby przestali. Oni chyba naprawdę święcie wierzyli w nasze... stanowiska – i mieli tej wiary również i za nas. Póki co woleliśmy trzymać się tuż koło siebie, nie dać się rozdzielić i, przede wszystkim, nie dać po sobie poznać zakłopotania. W końcu byliśmy z dynastii, z wielkiej, antarskiej dynastii... Zanarów... nie, Zanaidów... i mogliśmy zachowywać się jak chcieliśmy, czyli mogliśmy przyjść tu nawet w zwykłej koszuli i dżinsach, pokazując z królewskim gestem, jak niewiele dbamy o konwenanse. Co też zresztą zrobiłem. Perły Isabel wydawały się być zbyt ubogie jak na przepych tego iście arystokratycznego pałacu, garnitur Maxa był dobry do pracy, ale nasze postawy były zdecydowanie iście królewskie, choć co prawda wymuszone przez okoliczności.
Otworzono przed nami jakieś złocone drzwi, pułkownik wprowadził nas do olbrzymiej owalnej sali z kryształowymi lustrami, w której okna, czy też może raczej porte-fenetry, zajmowały pół ściany, ciągnąc się od podłogi aż po sam sufit, z którego zwieszały się kryształowe żyrandole. Było tam mnóstwo ludzi, całe morze strojnych, eleganckich sukni, błyszczały klejnoty, wyróżniały się czernią smokingi i granatem mundury. Od tego całego zgromadzenia bił blask, odbijany i zwielokrotniany w klejnotach, lustrach i kryształach, aż zakręciło mi się w głowie.
Staliśmy na szczycie marmurowych schodów (zresztą – czy mogły być z czegoś innego w takim miejscu?!), wyłożonych purpurowym dywanem. Wszystkie rozmowy umilkły, wszystkie twarze wpatrywały się w nas troje, we mnie, w Maxa i w Isabel, ale nie wyczuwałem od nich wrogości.
-Panie i panowie – odezwał się nagle tubalnym głosem komandor Philip de Ralleyard, jego żona stanęła obok niego. Dennise i Jacques stanęli po drugiej stronie. – Prawowity władca Antaru, dziedzic świętego tronu wielkiej dynastii Zanaidów, Jego Wysokość Król Zan VII wraz z siostrą, wielką księżniczką Vilandrą oraz z generałem Zerathem.
Podniosły się jakieś fanfary, coś grali, ludzie klaskali, ci bliżej nas kłaniali się i trwali tacy skłonieni; mundurowi salutowali, a niektóre kobiety, zwłaszcza te starsze, chyba nawet płakały. Gdzieś za oknami huknęły wystrzały. Czułem się kompletnie ogłuszony i zaskoczony takim przyjęciem, zupełnie nie wiedziałem, co powinienem zrobić. Popatrzyłem bezradnie na Maxa, szukając w nim ojca Wergiliusza, który pokazałby, co należy zrobić, ale i on chyba nie bardzo wiedział.
Nie mogliśmy stać wiecznie na tych schodach – w końcu jednocześnie poruszyliśmy się i zeszliśmy powoli i niepewnie na dół, ale ci ludzie chyba naprawdę nie zorientowali się, że kompletnie nie mieliśmy pojęcia co robić, tylko wzięli to za jakieś... celowe działanie. Krótko mówiąc, byli zachwyceni i wciąż się kłaniali.
To było nasze wielkie wejście w świat rodzimej arystokracji. Nawet diabelska główka Alex czegoś takiego by nie wymyśliła.