Znajcie moje serce. Chyba jestem dla was zbyt miła... Zdecydowanie. Co wy na to, że teraz szybko zakończymy co trzeba, za to przy trzeciej części... taak, przy trzeciej części dopiero poczekam sobie na komentarze
![Twisted Evil :twisted:](./images/smilies/icon_twisted.gif)
Granilith. He he, zobaczymy, ale moi drodzy - temat granilithu jeszcze powróci.
Zaczyna przerażać mnie atmosfera matury. Dostaję szczękościsku...
miłegoczytaniaiczekamnawaszekomentarze(achtenszczękościsk...)
Część 17
Max:
Podobno człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego. I to chyba prawda, bo gdy ujrzałem dzieci pułkownika Ralleyarda w domu Isabel, nawet nie poczułem zdziwienia. Dziwne i niezręczne sytuacje (dla większości ludzi) dla nas są już chyba chlebem powszednim. Alex i Dennise były w trakcie malowania sobie paznokci, która to skomplikowana czynność pochłaniała absolutnie całą ich uwagę. Jennie i ten Jacques robili wspólnie obiad – i to właśnie było to, co mnie chyba najbardziej zaskoczyło. W życiu nie widziałem mojej córki w kuchni z własnej woli. Jakoś nie lubiła gotowania, potrafiła odżywiać się cały czas jakimiś dziwnymi rzeczami z torebek. Tak, to była najdziwniejsza rzecz, jaką spostrzegłem, podczas kilku dobrych dni.
-Tato, znasz Jacka i Dennise, prawda? – zapytała Jennie, całując mnie w policzek. – Zatrzymali się u nas na kilka dni, mam nadzieję, że nie macie nic przeciwko...
Ja nie miałem nic przeciwko z tego prostego powodu, że to nie było moje mieszkanie. Bardziej interesowało mnie to, czemu młodzi Ralleyardowie siedzieli tutaj, a nie u siebie w domu, bądź co bądź - znacznie bardziej luksusowym i wygodnym, pomimo całej nowoczesności i elegancji apartamentu Isabel. Popatrzyłem ukradkiem na tego Jacka – nie wyglądał na jakiegoś bandziora czy spiskowca. Wcześniej jakoś tego nie zauważyłem, ale miał bardzo jasne, błękitne oczy, bardzo podobne do tych, jakie miała Tess. Pomyślałem, że chyba trzeba go będzie później zapytać, czemu siedzieli z siostrą tutaj, a nie u siebie.
-Mama dzwoniła chyba z piętnaście razy – mówiła dalej Jennie. – Zadzwoń do niej zaraz, bo ona denerwuje się wszystkim, od tego, co my w ogóle jemy, poprzez te śniegi, aż po wasze spotkanie.
-Zaraz zadzwonię – przytaknąłem.
-A jak tam spotkanie? – zapytała ciekawie Jennie. – Co mówili? Czego się dowiedzieliście? Co było ciekawego?
-Jennie, daj im odpocząć, pewnie są zmęczeni i mają wiele rzeczy do przemyślenia – wtrącił się Jack. Spojrzałem na niego uważnie – czyżby wiedział, co planuje jego ojciec? Wie o tym?
-Ale ja też chcę wiedzieć! – zawołała Jennie z pretensją w głosie. – Chcę, to chyba normalne, prawda?
-A czy ja mówię, że nie? – Jack uśmiechnął się do niej lekko. – Mówię tylko, że poruszysz tę lawinę pytań po obiedzie, więc z łaski swojej podaj mi durszlak.
-Sam weź – obraziła się Jennie. – Znajdź sobie.
-Jennie, on ma rację – powiedziałem pojednawczo. – Zjemy spokojnie i wszystko opowiemy, ale daj nam chwilę odsapnąć, dobrze? Poza tym jestem straszliwie głodny... – dodałem. Wcale nie byłem głodny, ale chciałem najpierw pogadać z tym młodym człowiekiem i zorientować się, co wie i ewentualnie po której jest stronie, bo miałem nieodparte wrażenie, że miedzy nami a pułkownikiem Ralleyardem jest przepaść niemal nie do przebycia.
Moja córka wyraźnie sklęsła w sobie.
-Najlepiej by było, gdyby wszyscy odżywiali się energią z powietrza – mruknęła do siebie. – Byłby wtedy święty spokój z tym całym gotowaniem...
-Niestety, moja droga, ale nie wszyscy lubią żarcie dla kanarków – zażartował Jack. Czy mi się wydaje, czy to były słowa Alex...? Chyba szybko się polubili, nie ma co.
-Dlatego właśnie to ty gotujesz – uśmiechnęła się słodko Jennie.
-Ale ty pomagasz – odparł natychmiast Jack. Usiadłem na wysokim, kuchennym stołku i obserwowałem ich mimowolnie. Zachowywali się w swoim towarzystwie swobodnie, tak swobodnie, jakby znali się od zawsze, i to znali bardzo dobrze... Dziwne. Na ogół Jennie miała chyba więcej oporów przed zawieraniem nowych przyjaźni, ale może dlatego, że oni oboje byli tutaj z jednego gatunku. Może. Ale różni są przedstawiciele tego samego gatunku. Miałem pewne wątpliwości, co do jego ojca, więc tym bardziej nie wiedziałem, co mam myśleć o synu. Co prawda Jennie zdaje się nie miała takich wątpliwości...
-Jennie! – wrzasnęła nagle Alex z głębi mieszkania. – Chodź no tu na chwilę, ale już! – w głosie Alex brzmiało coś, co wyraźnie mówiło, że to musi być teraz, zaraz. Jennie westchnęła ciężko.
-Zaraz wracam – mruknęła i wyszła z kuchni.
Zauważyłem, jak Jack odprowadzał ją wzrokiem z jakąś... czułością? Czy mnie się aby nie przewidziało? Czego on chciał od mojej córki? Podejrzenia wybuchły we mnie jak gejzer, ale usiłowałem zepchnąć je na dalszy plan. Nie było teraz na to czasu, zresztą, Jennie była już dorosła i wiedziałem, że nie lubiła, gdy ktokolwiek wtrącał się do jej życia.
-Dobrze się tutaj bawiliście? – zapytałem od niechcenia, korzystając z nieobecności Jennie. Jack spojrzał na mnie bystro.
-Ma pan prawo być zdenerwowany, ale zaręczam, że nic się nie stało – powiedział grzecznie, ale stanowczo. Jakby to miało mnie uspokoić!
-Słuchaj, wiem, że dziś młodzież jest inna, ale w tej chwili szacunek dla mojej córki to co innego, wierzę, że ona jest rozsądna. Chciałbym za to usłyszeć, dlaczego tu jesteście, ty i twoja siostra – przerwałem mu zdecydowanie. Nie byłem pewien, czy chciałbym go widzieć razem z Jennie, w ogóle go nie znałem, ale widziałem, że między nimi aż iskrzy, iskry były widoczne gołym okiem. – Nie mam do was o to pretensji, chcę tylko wiedzieć, dlaczego.
Jack patrzył na mnie przez chwilę z zastanowieniem.
-Czyli domyśla się pan już, do czego dążył mój ojciec – powiedział w końcu. Zabawne – teoretycznie ten młodzieniec powinien zwracać się do mnie „Wasza Wysokość” i robił to oficjalnie. Ale teraz, w prywatnym życiu, byliśmy obaj w kuchni mojej siostry, i on mówił do mnie per „pan”, tak, jak mówi się do normalnych ludzi, jak mówi do ojca koleżanek, znajomych czy też dziewczyny.
-Czemu? – zapytałem, nie wspominając na razie ani słowem o tym, że nie mam pojęcia, do czego dążył pułkownik. Miałem nadzieję, że sam mi o tym powie. W każdym razie pułkownik chyba nie przypuszczał, że zdradzi go własny syn.
-Bo nam się to nie podoba. Nie chcemy brać w tym udziału, ani mieć z tym w ogóle nic wspólnego – Jack odłożył łyżkę. – To nie jest zgodne z naszymi przekonaniami, i nasz ojciec dobrze o tym wie, dlatego też Dennise mieszka w Chicago a ja w Paryżu.
-A jakie wobec tego są wasze
przekonania? – zapytałem podstępnie.
-Takie, że dla nas „wierność”, „tradycja” albo „honor” to nie są tylko puste słowa – uniósł się Jack. – Dla nas nasz znak nie jest tylko naleciałością po przodkach, ale czymś, co jest ważne i wciąż żywe! To jest w naszej naturze i ani ja, ani Dennise nie zamierzamy z tego rezygnować, i choć może się wydawać, że wszyscy sądzą, że to odległa przeszłość, skoro sam pułkownik de Ralleyard do tego przystąpił, jest wielu takich, którzy się z tym, nie zgadzają – Jack był zły. Był autentycznie zdenerwowany i słuchałem go teraz z ciekawością, pewnie nie zdawał sobie sprawy z tego, że właśnie mówił mi o czymś, o czym nie miałem pojęcia. – Nie wszyscy chcą żyć w kłamstwie, dla nas to coś więcej, niż zwietrzałe ideały. Nawet w otoczeniu ojca są tacy, którym się to nie podoba, choćby major Wilkinson...! – Jack umilkł w końcu i spojrzał na mnie. Patrzyłem na niego z ciekawością i zainteresowaniem. Jack milczał przez chwilę.
-Zdaje się, że powiedziałem panu więcej, niż pan oczekiwał – westchnął w końcu ciężko. – Nie wiedział pan o tym, prawda?
-Nie – pokręciłem głową. – Ale wiedziałem, że coś jest nie tak, już się domyślałem.
Z twarzy Jacka trudno było coś wyczytać. A czy ja się domyślałem? Ciężko powiedzieć zważywszy na to, że miałem jakiejś szczątkowe informacje, tu wrażenie, tam jakieś odczucie, do tego kilka gniewnych słów Jacka i to wszystko. No, i jeszcze zapowiedź rewelacji od major Wilkinson plus zawrotna ilość zasadniczych pytań bez odpowiedzi....
-Coś mnie ominęło? – Jennie nagle zmaterializowała się w kuchni. Popatrzyłem na Jacka.
-Nic takiego – powiedziałem spokojnie.
-Tylko mała męska rozmowa – potwierdził Jack. Jennie popatrzyła na mnie i przeniosła wzrok na Jacka, ale nic już nie powiedziała.
Obiad minął w takiej atmosferze – pełnej wzajemnego relacjonowania sobie wydarzeń, choć bardzo ostrożnie, bo nikt nie wiedział, na co można pozwolić sobie w tym mieszanym towarzystwie. Jennie rzucała ukradkowe spojrzenia w moim kierunku, Jack udawał, że wcale się na nią nie patrzy, a jeśli akurat spojrzy, to zupełnie przypadkowo, Michael znów siedział nachmurzony, Isabel i Alex zaś usiłowały rozruszać nieco towarzystwo. Ze średnim zresztą skutkiem. Obserwowałem kątem oka Chrisa, który siedział przy stole i jadł obiad z roztargnieniem, najwyraźniej będąc myślami zupełnie gdzie indziej, zupełnie nieczuły na to, że Dennise siedziała naprzeciwko niego i rzucała mu czasami jakieś dziwne spojrzenia. Byłem pewien, że rozważa kwestię, którą godzinę można już uznać za porę wieczorną. Snuł się potem po domu jak pies, z kąta do kąta, nie mogąc znaleźć sobie jakoś miejsca.
-Zadzwoń w końcu do rodziców – powiedziała nagle Alex, materializując się nie wiadomo skąd obok niego. Chris spojrzał na nią nieprzytomnie, jakby wyrwała go z głębokiego snu.
-Że co? – zapytał.
-Starzy – Alex uniosła jedną brew. – Zadzwoń do swoich staruszków, kolego.
-Po co? – zdziwił się Chris. Alex spojrzała na niego dziwnie.
-A jak zamierzasz wyjechać z Nowego Jorku? – zapytała uprzejmie. – Co tam Nowy Jork, tu jest jeszcze znośnie, ale reszta New Jersey jest dosłownie zasypana. Będziesz się przedzierał z łopatą w ręku? – zainteresowała się nagle. – Nie wyjedziesz stąd przed świętami.
-Myślisz? – do Chrisa chyba jeszcze nie dotarło.
-Ja nie myślę, ja wiem – Alex wzruszyła ramionami. – Stary, zadzwoń do nich, powiedz, że jesteś w Nowym Jorku albo zełgaj, że Las Cruces też zasypało, ale chociaż ich poinformuj.
-Od kiedy to tak dbasz o innych? – Chris w końcu ocknął się. – Alex, nie znałem cię od tej strony.
-Weź nie filozuj – prychnęła Alex. – Człowieku, zapominasz, z kim masz do czynienia. Mówisz do Alex Wielkiej, nie mylić z Aleksandrem Wielkim. I jeśli mówię ci, że lepiej, żebyś w końcu poinformował starszych o tym, że nie zobaczą twojej gębusi na święta, to znaczy, że lepiej, żebyś to zrobił. Bo inaczej mamusia wyśle twoich szanownych braciszków, żeby cię przyciągnęli za uszy.
-Zapomniałem o twojej skazie – mruknął Chris. – Dobra, zadzwonię.
-Zadzwoń teraz – nalegała Alex uparcie. – Nie zaraz, teraz.
-Teraz to ja mam inny telefon do wykonania! – zdenerwował się Chris. – I w ogóle to bądź tak dobra i mnie nie pouczaj!
-Jak chcesz – Alex zrobiła balona z gumy. Jeśli było coś, co kojarzyło mi się nieodparcie z osobą mojej siostrzenicy, to były właśnie balony z gumy. Chyba jeszcze nie widziałem, żeby nie żuła gumy. – Ale nie zaszkodziłoby również, gdybyś dźwięknął do Las Cruces, chociaż mogę powiedzieć, co chce ci zakomunikować twoja dziewczyna.
-No, niby co chce mi powiedzieć? – zaciekawił się mimowolnie Chris.
-Że wóz albo przewóz, chłoptasiu – odparła Alex. – Albo wracasz do niej do Las Cruces, albo ona cię rzuca w trybie natychmiastowym.
-Bredzisz – ocenił Chris, ale nie miał wcale najpewniejszej miny. Alex wzruszyła ramionami.
-Zobaczymy – stwierdziła kierując się do swojego pokoju. – A, i jeszcze jedno – zatrzymała się przy drzwiach. – Na Siedemdziesiątej Szóstej jest pewna bardzo miła, cicha kawiarnia, Serendipity. Zapamiętaj sobie tę nazwę na wszelki wypadek, to niedaleko stąd.
-A po co mam to zapamiętywać? – nastroszył się Chris.
-Tego już nie wiem – Alex wzruszyła ramionami. – Ale wiem, że ci się przyda, i to jeszcze dzisiaj.
I z tymi słowami na ustach Alex wymaszerowała do swojego pokoju. Chris poruszył się niespokojnie, a ja pokiwałem głową. Wiedziałem naturalnie o tej dość osobliwej właściwości Alex, ale nie byłem do niej przyzwyczajony. Gdyby nie to, że nikt poza mną i Chrisem nie wiedział o naszych planach spotkania z major Wilkinson, to porada Alex zapewne nie zrobiłaby na mnie wrażenia, bo pomyślałbym – ot, Jennie jej powiedziała, albo Isabel czy też Chris. Ale Chris nic o tym nie powiedział, byłem tego pewien, a Alex daje mu rady nie wiadomo dlaczego. Osobliwe.
Chris rzucił mi krótkie, acz wymowne spojrzenie i zniknął w swoim pokoju. Podążyłem za nim.
-Chcesz zadzwonić? – zapytał, wyciągając w moim kierunku komórkę. Byliśmy ze sobą na „ty”. Pokręciłem przecząco głową.
-Ty się umawiałeś na wieczór, dzwoń – odparłem. Chris skinął głową i wybrał numer.
-Dobry wieczór, tu Christopher King, miałem zadzwonić wieczorem... – powiedział po chwili. – Tak – powiedział do słuchawki. – Nie, tylko ja i Max – chwila przerwy. – Tak, więc... ach. Dobrze. Na rogu Siedemdziesiątej Piątej – twarz Chrisa zmieniła się lekko. – Oczywiście. Dziękuję bardzo. A przepraszam, czy Naïma... to jest pani Azabal będzie? Och. Dobrze, do widzenia.
Jak widać rozmowa była wyjątkowo krótka i treściwa. Popatrzyłem pytająco na Chrisa.
-Major Wilkinson umówiła się z nami za pół godziny – oznajmił wzdychając ciężko. – Chyba normalnie zacznę wyznawać kult Alex.
-Major umówiła się w tej... Serendipity? – zapytałem z niedowierzaniem. Chris skinął głową. A może jednak Alex znała już panią Wilkinson, albo też wszyscy kosmici umawiali się w Serendipity w Nowym Jorku? Niesamowite.
-Ja, ty i pani major – powiedział Chris. – Jeśli jesteś zaskoczony tą knajpą, to czas się przyzwyczaić, Alex ma tak zawsze.
Oznajmiliśmy, że idziemy na spacer. Właściwie to oznajmiliśmy tylko nielicznym, Jennie, Alex, Dennise i Jack gdzieś znikli, jedynie Isabel i Michael siedzieli w salonie przy kawie. Pobrnęliśmy powoli w stronę Siedemdziesiątej Piątej, wśród wysokich zasp, a jak na ironię śnieg wciąż padał. Tylko nieliczni szaleńcy wychodzili w taką pogodę z ciepłych, suchych domów, samochody jeździły ulicami powoli i niemrawo. Nawet wszechobecne żółte nowojorskie taksówki jakby przycichły i stały się mniej agresywne, niż na ogół.
Serendipity było niewielką kawiarenką, wciśniętą między sklep z sukniami ślubnymi a sklep z dekoracjami dla domu. Za ciemnozielonymi drewnianymi drzwiami widać było przytulne, jasne i ciepłe wnętrze, a za każdym otwarciem drzwi na ulicę wypływał mocny aromat kawy i ciastek. W witrynie wisiały zapalone lampki choinkowe, które przypominały drobne iskierki. Weszliśmy do środka i natychmiast znaleźliśmy się w innym świecie, tak bardzo różnym od zimnego śniegu na zewnątrz. Lokal był piętrowy, można było wejść po wąskich schodkach na górę, gdzie stały stoliki z zapalonymi lampkami. O dziwo było tu całkiem sporo ludzi.
-Widzisz ją? – zapytałem rozglądając się po zapełnionych ludźmi stolikach na parterze.
-Nie – Chris pokręcił głową. – Może jest na górze.
-Może – zgodziłem się. Wdrapaliśmy się na piętro i istotnie przy stoliku w rogu, przy kremowej, przecieranej ścianie, w niejakim oddaleniu od innych, dostrzegliśmy major Wilkinson. Tym razem nie była w mundurze, tylko całkowicie po cywilnemu. Ciemne włosy miała lekko rozpuszczone, i w różowym, wełnianym golfie zdecydowanie nie wyglądała na wysokiego funkcjonariusza wojskowego, w dodatku – kosmitkę.
Ona również nas dostrzegła, bo pomachała nam ręką.
-Miło mi, że zgodziła się pani na spotkanie – powiedziałem z galanterią witając się z nią.
-Cała przyjemność po mojej stronie – odparła pani major. – Proszę siadać. Za chwilę przyniosą nam kawę, pozwoliłam sobie zamówić.
-Nie boi się pani umawiać w takim miejscu, wśród tylu ludzi? – zapytałem, rozglądając się dyskretnie dookoła gdy kelner już przyniósł nasze kawy. Pani major uśmiechnęła się lekko.
-Rozumiem pańskie obawy – odparła. – Ale to miejsce jest już wielokrotnie sprawdzone, proszę mi wierzyć. Nawet i przed tym spotkaniem nie zaniechaliśmy pewnych środków ostrożności.
-Chce pani przez to powiedzieć, że pułkownik wie o tym...? – Chris zmarszczył brwi. Pani Wilkinson pokręciła lekko głową.
-Przepraszam, wyraziłam się nieprecyzyjnie. Mówiąc „my” mam w tej chwili na myśli moją komórkę, to znaczy moich najbardziej zaufanych ludzi – wyjaśniła pani major. – Ludzi, o których pułkownik nie ma nawet bladego pojęcia, w końcu „dyplomacja” obejmuje nie tylko oficjalne stosunki z innymi państwami, ale też wywiad... jak i kontrwywiad – pani Wilkinson zawiesiła głos. Hmmm...
-Czyli jesteśmy tu całkowicie nieoficjalnie – podsumował Chris. Pani Wilkinson skinęła głową. Patrzyłem na nią z zaciekawieniem – ładna, elegancka kobieta w różowym, modnym swetrze zdecydowanie nie wyglądała na kogoś, kto dowodzi kontrwywiadem. – I możemy spokojnie rozmawiać o sprawach, które nas interesują – dodał.
-Oczywiście z zachowaniem pewnych środków ostrożności – przytaknęła pani Wilkinson.
-Oczywiście – zgodził się skwapliwie Chris.
-Czy państwo chcą najpierw o coś zapytać? – popatrzyła na nas pytająco. – Co dokładnie chcielibyście wiedzieć?
-Cóż, to chyba nic dziwnego, że wyczuliśmy coś w atmosferze kilku ostatnich dni – odezwałem się.
-Chcemy wiedzieć, w jaką podwójną grę gra pułkownik – wyrwał się Chris. Kopnąłem go w kostkę, ale było już za późno. Pani Deborah spojrzała na nas zaskoczona.
-Skąd o tym wiecie? – zapytała.
-Usłyszałem przypadkowo fragment rozmowy – przyznał się Chris.
-Poza tym trudno było tego nie wyczuć – dorzuciłem. – O co tu chodzi? Dlaczego nikt z was nie zainteresował się nami, choć z całą pewnością mieliście wystarczająco jasne sygnały o naszym istnieniu? Czemu nie poznaliśmy się od razu, na pierwszym przyjęciu?
Deborah Wilkinson westchnęła ciężko.
-Nie ma się czym chwalić – powiedziała. – Ale faktem jest, że pułkownik nawet nie bardzo was okłamał.
-To znaczy? – zapytałem.
-Istotnie stworzyliśmy coś w rodzaju rządu na emigracji – wyjaśniła pani Wilkinson. – Tylko, że ten rząd nie przewidywał pojawienia się dynastii.
-Może coś obszerniej? – zaproponował Chris.
-Może zacznę od początku – zaproponowała pani Wilkinson, nachylając się ku nam i ściszając znacznie głos. – Praktycznie kilkadziesiąt lat temu nasza arystokracja przyleciała tutaj, u nas trwała wojna, były krwawe czystki, to była jedyna możliwość przeżycia z perspektywami na powrót. Z początku wszystko było tak, jak kiedyś, wciąż wierzyli w to, że dynastia powróci... Ale ojciec pułkownika miał inne plany, którymi zaraził pułkownika.
-Arystokracja nie bardzo się wtedy liczyła, Nicholas nie brał nas zupełnie pod uwagę, nie mieliśmy nawet pojęcia, że organizowane są jakieś szczyty, dowiedzieliśmy się po fakcie, i to ubodło pułkownika do głębi. Bardzo usilnie zajął się wtedy propagandą i zaczął tworzyć zaczątki obecnego rządu, który miał wrócić na Antar i objąć na nim władzę z poparciem innych planet. Postanowili nie wtrącać się w ogóle do waszej sprawy, zostawić was odłogiem. Na czele rządu stał pułkownik. Inne planety zaczęły go nawet akceptować, ale wieść, że król jest w rękach Nicholasa skomplikowała sprawę. Wiedzieliśmy o tym, to prawda. I skoro już mówię prawdę... Pułkownik przyczynił się do tego, by ludzie odrzucili prawdziwego władcę. Myśleliśmy, że Nicholas wobec tego załatwi wszystko do końca. Ale pułkownik nie przewidział, że Cameron Flynn była innego zdania, niż on.
-Tak, usiłowaliśmy przekonać Cameron Flynn do naszego stanowiska. To byłby dla nas niewątpliwy plus, gdyby w naszych szeregach była panna Flynn, córka władców, w żyłach której płynęła bądź co bądź równie arystokratyczna krew. Ale ona była nieprzejednana, zdecydowanie odrzuciła nasze propozycje, zapowiedziała, że postara się, by król odzyskał to, co mu się należało. I to właśnie jej postawa sprawiła, że w naszym Rządzie powstała rysa, że niektórzy z nas zaczęli przychylać się do rojalistów, tych prawdziwych rojalistów.
-Pułkownik ma już zaplanowane przejęcie władzy na Antarze, ale w taki sposób, jakby dostał władzę nie tylko od Antarian, ale i od innych władców. To potężna operacja, propaganda pracowała nad nią od wielu lat, i dlatego pułkownik nie przedstawił wam najważniejszych przedstawicieli rządu. Wolał mieć asa w rękawie. Jednak co ciekawe, pułkownik wcale nie zamierza wracać tam, na Antar, chce raczej zrobić swoją siedzibę tutaj. Chciał mieć swojego wysłannika tam, swoją prawą rękę na miejscu, kogoś, kto byłby mu bezwzględnie posłuszny, i wybrał sobie do tego swojego syna, Jacquesa. To był jego pierwszy poważny błąd, bo Jack od dawien dawna jest z przekonania rojalistą i zdecydowanie odmówił udziału w jakichkolwiek przedsięwzięciach ojca, wiec pułkownik kazał mu wyjechać. Siostra Jacka również wolała wyjechać, z własnej co prawda woli, ale podzielała poglądy polityczne brata.
-Krótko mówiąc, wasze istnienie jest zdecydowanie nie na rękę pułkownikowi, bo zdaje sobie sprawę, że na Antarze znajdziecie wielu zwolenników, skoro w jego własnej rodzinie nastąpił tak ostry rozłam. Phil jest jednak zbyt dobrym politykiem, żeby zdecydował się na jakieś drastyczne postępowanie, bo każdy nieostrożny ruch może oznaczać początek kolejnej wojny, sytuacja wciąż jest bardzo napięta, zwłaszcza, że od czasu tamtego tajemniczego zniknięcia Nicholasa na Antarze praktycznie rzecz biorąc nie ma centralnej władzy, wciąż toczą się przepychanki między poszczególnymi partiami i stronnictwami.
Pani major umilkła. Więc tak przedstawiały się sprawy. Pułkownik dbał o siebie jak należy. Szpony w białych rękawiczkach – przemknęło mi przez myśl.
-A inni? – zapytałem.
-Inni – powtórzyła pani major. – Cóż. Scottowie są raczej umiarkowanymi rojalistami, bardzo ostrożni. Stary Ernie od gospodarki również raczej przychyla się na naszą stronę, Naima jest najbardziej radykalna. Reszta jest pazerna na władzę, chcą jak najwięcej.
-A dlaczego pułkownik tak bardzo trzęsie się o historię? – zapytał ciekawie Chris.
-Bo historia odwala mu niemal całą propagandę – wyjaśniła pani major.
-A Antar? – dążył dalej Chris, zadając pytania bez ładu i składu. Zapewne miał ich dziesiątki i nie zważał w ogóle na to, o co pyta, a raczej czy te pytania mają logiczny ciąg. – To jest widzieliśmy przezrocza, ale jacy tam są ludzie, jak oni mówią?
-Widzieliście Naimę? – odparła pytaniem na pytanie pani major. Obaj skinęliśmy głowami. – No więc Naima najbardziej przypomina mieszkańców stolicy Antaru, oni wszyscy są podobni do Arabów.
-A język? – pytał zachłannie Chris. – Też mają podobny do arabskiego?
Pani major powiedziała coś z uśmiechem, jakieś bulgoty i churgoty... Brzmiało to zupełnie jak jakieś arabskie pogawędki.
-Że niby co? – Chris zamrugał oczami.
-Powiedziałam, że mamy prawdziwie grudniową pogodę, jakiej najstarsi nie pamiętają – wyjaśniła pani major. – Nasz język jest łudząco podobny do arabskiego...
-A, nie no, jasne, w końcu świergoczę po arabsku od małego – mruknął pod nosem Chris.
-Dobrze, więc co mamy robić względem pułkownika? – zapytałem. – Mamy udawać, że o niczym nie wiemy, czy też wręcz przeciwnie, dać mu do zrozumienia, że wiemy, w co gramy?
-Nie wiem – major Wilkinson rozłożyła bezradnie ręce. – Wiem tylko, że Phil będzie teraz uważał, bo gra idzie o zbyt dużą stawkę, nawet jak dla niego. Chce mieć władzę, ale nie może was definitywnie odsunąć.
-Bo mamy granilith? – zapytałem podstępnie. Pani major popatrzyła na mnie przeciągle.
-A macie?
Skinąłem głową. Nie wiem, czy go mieliśmy, kiedyś na pewno tak, ale nikt nie wiedział, czym był granilith. Później zacznę się zastanawiać, czy na pewno go mamy, a jeśli tak, to gdzie.
-Więc Phil tym bardziej nie będzie mógł nic zrobić – stwierdziła pani major. – Nie dajcie mu się zwieść gładkimi słówkami. Będzie przekonywał jak potrafi, a w Radzie Jedenastu nie możemy pozwalać sobie na publiczne deklaracje, w zasadzie powinniśmy być neutralni w tej sprawie, choć nikt tego nie przestrzega. Każdy się opowiada po jakiejś stronie, a jeśli się nie opowie, to i tak go przypiszą jak im wygodniej.
Nawet nie zauważyłem, kiedy znów zostałem wplątany w walkę o tron. Znów. Co takiego miał w sobie tron Antaru, że człowiek nie mógł się od niego uwolnić? Nie chciałem być królem, chciałem mieć tylko normalne życie, a jednak brałem udział w tym wyścigu do tronu, pozwalałem wkręcić się w to po raz drugi, i znów instynktownie robiłem wszystko, żeby tron nie dostał się komuś nieodpowiedniemu, choć mógłbym machnąć ręką i olać sobie całą sprawę. Ja jednak brałem udział w tej walce, wbrew sobie. A może jednak nie zupełnie wbrew sobie? Może jednak było we mnie coś z Zana, z tamtego króla Zana, jakim podobno kiedyś byłem, może i ja chciałem poczuć w ręku władzę, władzę, której używał Khivar i Nicholas, a która powinna być moja? Może. Nie wiem, prawdę mówiąc.
-Muszę już iść – odezwała się major zerkając na zegarek. – Cieszę się, że mogliśmy się spotkać i że mogłam pomóc, to dla mnie prawdziwe szczęście. Poczekajcie jakiś czas i wyjdźcie po mnie.
Ledwo pani major znikła, gdy przy naszym stoliku pojawiły się dwie panny.
-Cześć tato – powiedziała Jennie siadając na krześle major Wilkinson.
-Mówiłam, że Serenidipity jest fajną knajpką, ale mogliście zabrać nas ze sobą – dodała Alex dostawiając sobie krzesło.
-Właśnie – przyświadczyła Jennie. – Poczułyśmy się pominięte. Może więc chociaż podzielicie się rewelacjami tej pani, która tu przed chwilą była?
Cholera. Zapomniałem o Alex i jej właściwościach...